Zachowuję się jak automat, gdy tam się znajdę. Posłusznie klękam i wstaję wraz z innymi, nigdy nie uczestnicząc w modlitwach. Lubię śpiewać i zawsze ściska mnie w gardle, kiedy wierni dołączają do chóru. Na Boże Narodzenie jest to radosna muzyka: „Wstańcie, pasterze” lub „Pójdźmy wszyscy do stajenki”. Na Wielkanoc pieśni są triumfalne: „Jezus Chrystus zmartwychwstał”. Ale moje wargi zawsze pozostają zaciśnięte. Niech śpiewają inni.
Wcześniej odczuwałam gniew, teraz jestem tylko zmęczona. W taki czy inny sposób zabrałeś ich wszystkich, o Panie. Czy jesteś zadowolony? Wiem, że kiedy oglądam telewizję i dowiaduję się o całych rodzinach zabitych podczas bombardowań lub widzę ludzi głodujących w obozach dla uchodźców, powinnam sobie uświadamiać, o ile więcej mam, o ile lepiej mi się wiedzie. Pojmuję to rozumowo, lecz to nie pomaga. Zawrzyjmy układ, Boże. Zostawmy się nawzajem w spokoju.
Stałam przez dwie godziny, trzymając transparent. Większość ludzi wchodzących lub wychodzących przez bramę patrzyła na niego, a w ich oczach malowało się zdziwienie. Kilku odezwało się do mnie. Krępy mężczyzna około pięćdziesiątki w czapce z opuszczonymi nausznikami warknął: „Paniusiu, nie masz nic lepszego do roboty, niż rozmawiać z tą hołotą?”. Powiedział mi tylko, że pracuje w więzieniu, nie chciał jednak podać swojego nazwiska.
Zauważyłam jednak, że niektórzy ludzie, w tym dwaj wyglądający na pracowników, przypatrują się transparentowi, jakby uczyli się na pamięć mojego numeru telefonu.
O dziesiątej, przemarznięta na kość, dałam za wygraną i poszłam z powrotem na parking przy dworcu kolejowym. Byłam już przy samochodzie, kiedy podszedł do mnie mężczyzna. Wyglądał na jakieś trzydzieści lat, był kościsty, miał świdrujące oczy i wąskie wargi.
– Czego chcesz od Westerfielda? – spytał. – Co on ci zrobił?
Zauważyłam jego dżinsy, kurtkę i sznurowane buty. Czy został właśnie zwolniony i szedł za mną? – zastanawiałam się gorączkowo.
– Jest pan jego przyjacielem?
– A co ci do tego?
Cofamy się instynktownie, kiedy ludzie podchodzą do nas zbyt blisko i stają dosłownie „nos w nos”. Dotykałam plecami boku samochodu, a ten facet napierał na mnie. Kątem oka dostrzegłam ku swojej uldze wjeżdżającą na parking furgonetkę. Przebiegło mi przez głowę, że przynajmniej ktoś jest w pobliżu, jeśli będę potrzebowała pomocy.
– Chcę wsiąść do samochodu, a pan mi przeszkadza – oświadczyłam.
– Rob Westerfield był wzorowym więźniem i wszyscy go podziwialiśmy. Dawał nam wszystkim przykład. A teraz, ile zamierzasz mi zapłacić za tę informację?
– Niech on panu zapłaci. – Odwróciłam się, odepchnęłam faceta ramieniem, zwolniłam blokadę i otworzyłam drzwi.
Nie próbował mnie powstrzymać, lecz zanim zamknęłam od środka drzwi, powiedział:
– Dam ci dobrą radę i to zupełnie za darmo. Spal ten transparent.
20
Kiedy wróciłam do apartamentu pani Hilmer, zaczęłam przeglądać stare gazety, które przechowywała matka. Okazały się darem niebios w moich poszukiwaniach faktów z życia Roba Westerfielda. W kilku z nich znalazłam wzmiankę o dwóch szkołach średnich, do których uczęszczał. Pierwsza, szkoła Arbinger w Massachusetts, jest jedną z najlepszych w kraju. Co ciekawe, chodził tam tylko półtora roku, zanim przeniósł się do Carrington w stanie Rhode Island.
Nie wiedziałam nic na temat Carrington, więc zajrzałam do Internetu. Sądząc z tego, co znalazłam, Akademia Carrington przypominała posiadłość ziemską, gdzie nauka, sport i atmosfera koleżeństwa łączą się, by stworzyć coś na kształt raju. Ale za tym niezwykle zachęcającym opisem kryła się przykra rzeczywistość: była to szkoła dla „uczniów, którzy nie zdają sobie sprawy ze swego potencjału intelektualnego i społecznego”, i dla „uczniów, którzy mogą mieć trudności z przystosowaniem się do systematycznej nauki”.
Innymi słowy, było to miejsce dla nastolatków z problemami wychowawczymi.
Zanim na swojej stronie internetowej poprosiłam o informacje na temat szkolnych dni Roba Westerfielda od kolegów lub byłych pracowników Carrington, postanowiłam odwiedzić obie te placówki osobiście. Zatelefonowałam do szkół i wyjaśniłam, że jestem dziennikarką i piszę książkę o Robie Westerfieldzie, który kiedyś tam się uczył. W obu wypadkach dotarłam do gabinetu dyrektora. W Arbinger zostałam skierowana do Craiga Parshalla z biura do spraw kontaktów z prasą.
Pan Parshall powiedział mi, że zgodnie z polityką szkoły nie rozmawia się z dziennikarzami na temat uczniów, ani byłych, ani obecnych.
Postawiłam wszystko na jedną kartę.
– Czy nie jest prawdą, że udzielił pan Jake’owi Bernowi wywiadu dotyczącego Roba Westerfielda?
Nastąpiła długa cisza i wiedziałam, że trafiłam.
– To był autoryzowany wywiad – oświadczył pan Parshall oschłym i protekcjonalnym tonem. – Jeśli rodzina byłego ucznia lub on sam udzieli zgody na wywiad, spełniamy tę prośbę w rozsądnych granicach. Musi pani zrozumieć, panno Cavanaugh, że nasi uczniowie pochodzą ze znakomitych rodzin, w tym również prezydenckich i królewskich. Zdarzają się sytuacje, kiedy należy pozwolić na starannie kontrolowane kontakty z prasą.
– I oczywiście te kontakty umacniają pozycję i reputację szkoły – dodałam. – Z drugiej strony, jeśli w Internecie pojawi się wiadomość, że skazany przez sąd morderca piętnastoletniej dziewczyny przestawał z niektórymi z tych znakomitych uczniów, oni i ich rodziny mogą nie być zadowoleni. A inne rodziny zastanowią się dwa razy, zanim poślą do was swoich synów i dziedziców. Prawda, panie Parshall? – Nie dałam mu szansy na odpowiedź. – Mówiąc ściśle, współpraca mogłaby lepiej służyć interesom szkoły. Zgodzi się pan ze mną?
Kiedy po długiej chwili milczenia Parshall wreszcie się odezwał, najwyraźniej nie sprawiał wrażenia człowieka szczęśliwego.
– Panno Cavanaugh, udzielę pani pozwolenia na wywiad. Muszę jednak panią ostrzec, że jedyne informacje, które pani uzyska, to daty świadczące o tym, kiedy był naszym uczniem, oraz fakt, iż poprosił o przeniesienie i otrzymał zgodę.
– Och, nie oczekuję, abyście przyznali, że go wyrzuciliście – odparłam zgryźliwie. – Chociaż jestem pewna, że panu Bernowi powiedział pan znacznie więcej.
Arbinger leży około sześćdziesięciu pięciu kilometrów na północ od Bostonu. Znalazłam miasto na mapie, wybrałam najlepszą trasę i obliczyłam, ile czasu zajmie mi wizyta w szkole.
Potem zatelefonowałam do Akademii Carrington i tym razem skierowano mnie do Jane Bostrom, zastępcy dyrektora do spraw kontaktów z mediami. Przyznała, że Jake Bern uzyskał zgodę na wywiad na prośbę rodziny Westerfieldów, i oświadczyła, iż bez pozwolenia rodziny nie może udzielić mi wywiadu.
– Panno Bostrom, Carrington to swego rodzaju szkoła średnia ostatniej szansy – podkreśliłam z naciskiem. – Nie chcę psuć jej reputacji, ale racją istnienia tej placówki jest fakt, że przyjmuje i stara się otaczać opieką dzieci z problemami. Prawda?
Spodobało mi się, że była ze mną szczera.
– Jest wiele powodów, dla których dzieci mają problemy, panno Cavanaugh. Większość kłopotów zaczyna się w rodzinie. Są to dzieci rozwiedzionych rodziców, dzieci wysoko postawionych rodziców, którzy nie mają dla nich czasu, dzieci zamknięte w sobie lub będące obiektem żartów ze strony rówieśników. To nie znaczy, że są upośledzone umysłowo lub społecznie. To po prostu znaczy, że są nieprzystosowane i potrzebują pomocy.
– Ale czasem, niezależnie od tego, jak bardzo się staracie, nie jesteście w stanie im tej pomocy udzielić?
– Mogę dać pani całą listę naszych wychowanków, którym się udało i odnieśli sukces.
– A ja mogę wymienić jednego, któremu się udało popełnić pierwsze morderstwo – a przynajmniej pierwsze, o którym wiadomo, że je popełnił. – Potem dodałam: – Nie chcę pisać źle o Carrington. Chcę się tylko dowiedzieć, jakim chłopcem był Rob Westerfield, zanim zamordował moją siostrę. Jeśli dostarczyła pani Jake’owi Bernowi różnych informacji, by mógł wybrać te, które pasują do jego tezy, i odrzucić resztę, chcę takiego samego wywiadu.