Nim dotarłam do szczytu schodów, trzymałam już w ręku klucz. Przekręciłam go szybkim ruchem, weszłam do środka i zaryglowałam drzwi. Natychmiast przestałam się martwić o rachunki i zaczęłam zapalać wszystkie światła, jakie zdołałam znaleźć: lampki po obu stronach tapczanu, żyrandol nad stołem jadalnym, światło w korytarzu, światło w łazience. Wreszcie wydałam westchnienie ulgi i spróbowałam otrząsnąć się z poczucia zagrożenia, które mnie ogarnęło.
Stół z laptopem i drukarką wyglądał dziwnie schludnie, moje pióro i notatnik leżały po jednej stronie, a waza z owocami i świeczniki stały pośrodku. Nagle uświadomiłam sobie, że coś się zmieniło. Zostawiłam pióro na prawo od notatnika, obok klawiatury. Teraz znajdowało się z lewej strony notatnika, dalej od komputera. Przeszedł mnie zimny dreszcz. Ktoś tu był i musiał je przesunąć. Tylko po co? Aby przejrzeć notes i sprawdzić rozkład moich zajęć – to jedyne wytłumaczenie. Gdzie jeszcze grzebał?
Włączyłam komputer i zaczęłam przeglądać plik, w którym prowadziłam swoje notatki na temat Roba Westerfielda. Dziś po południu wstukałam tam krótki opis mężczyzny, który zaczepił mnie na parkingu przy stacji kolejowej. Notatka nadal tam była, pojawiło się jednak nowe zdanie. Napisałam, że był średniego wzrostu, chudy, ze złośliwymi świdrującymi oczami i wąskimi wargami. Nowe zdanie brzmiało: „Uchodzi za niebezpiecznego, należy więc zachować szczególną ostrożność”.
Kolana się pode mną ugięły. Było wystarczająco niepokojące, że ktoś tu wszedł, kiedy składałam wizytę pani Hilmer, ale to, że zamanifestował swoją obecność, przeraziło mnie. Miałam absolutną pewność, że wychodząc, zamknęłam drzwi, lecz zamek był prosty i niedrogi, nie stanowił więc przeszkody dla zawodowego włamywacza. Czy nic nie zginęło? Pobiegłam do sypialni i zobaczyłam, że drzwi szafy, które zostawiłam zamknięte, są lekko uchylone. Moje ubrania i buty wydawały się jednak nietknięte. W górnej szufladzie bieliźniarki trzymałam skórzaną kasetkę z biżuterią. Kolczyki, złoty łańcuszek i prosty, długi sznur pereł to wszystko, na czym mi zależy, lecz w kasetce znajdowały się również pierścionek zaręczynowy i obrączka ślubna mojej matki, a także brylantowe kolczyki, które mój ojciec podarował jej na piętnastą rocznicę ślubu, rok przed śmiercią Andrei.
Biżuteria też była na miejscu, stało się zatem jasne, że ktokolwiek tu wszedł, nie był zwyczajnym złodziejem. Szukał informacji, a ja uświadomiłam sobie, jakie to szczęście, że zabrałam ze sobą stenogramy z procesu i wszystkie stare gazety. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że zostałyby zniszczone. Mogłabym zdobyć stenogramy, zajęłoby to jednak mnóstwo czasu, natomiast gazety były nie do odzyskania. Nie chodziło tylko o zawarte w nich fakty, lecz także o wywiady i relacje, które przepadłyby bezpowrotnie, gdyby papiery zniknęły.
Postanowiłam nie dzwonić na razie do pani Hilmer. Byłam pewna, że nie zmrużyłaby oka przez całą noc, gdyby się dowiedziała, że do apartamentu ktoś się włamał. Podjęłam decyzję, że rankiem zabiorę gazety i stenogramy i zrobię kopie. Będzie to żmudna praca, ale warta zachodu. Po prostu nie mogłam ryzykować, że je stracę.
Jeszcze raz sprawdziłam drzwi. Były zaryglowane, więc jeszcze podstawiłam pod nie ciężkie krzesło. Potem zamknęłam wszystkie okna, z wyjątkiem jednego w sypialni, które trzymałam otwarte dla świeżego powietrza. Uwielbiam zimne sypialnie i nie chciałam, aby nieznany intruz pozbawił mnie tej przyjemności. Poza tym apartament mieścił się na piętrze i byłoby niemożliwością, by ktokolwiek zdołał wejść przez okno bez użycia drabiny. Jeśli ktoś chciałby mnie skrzywdzić, z pewnością znalazłby łatwiejszy sposób niż taszczenie drabiny, co mogłabym usłyszeć. Mimo to, kiedy wreszcie zapadłam w sen, kilka razy budziłam się raptownie, uważnie nasłuchując. Jedyne dźwięki, które słyszałam, powodował wiatr strącający resztki liści z drzew za garażem.
Dopiero o świcie, obudziwszy się po raz czwarty lub piąty, uświadomiłam sobie to, co powinno dotrzeć do mnie natychmiast: ktokolwiek przejrzał mój terminarz, wiedział, że rankiem mam spotkanie w Arbinger i kolejne w Akademii Carrington w poniedziałek.
Zamierzałam wyruszyć do Arbinger o siódmej. Wiedziałam, że pani Hilmer jest rannym ptaszkiem, toteż dziesięć po szóstej zadzwoniłam do niej i spytałam, czy mogę wstąpić na chwilę. Przy filiżance wyśmienitej kawy opowiedziałam jej o intruzie i oznajmiłam, że zabieram stenogramy i gazety, aby zrobić kopie.
– Nie, ja to zrobię – zaproponowała. – Nie mam nic innego do roboty. Pracuję jako wolontariuszka w bibliotece i stale korzystam z tamtejszych urządzeń. Użyję kopiarki w biurze. W ten sposób nikt nie będzie wiedział, co kseruję. Z wyjątkiem Rudy’ego Schella, oczywiście. Jest tam od zawsze i wiem, że można mu zaufać. Nie piśnie nikomu słowa. – Zawahała się na moment, a potem poprosiła: – Ellie, wolałabym, żebyś przeprowadziła się do mnie. Nie chcę, żebyś była sama w apartamencie. Ktokolwiek tam wszedł ostatniej nocy, może wrócić, a tak czy inaczej uważam, że powinnyśmy zawiadomić policję.
– Nie przeprowadzę się do pani – oświadczyłam. – Jeżeli już, to opuszczę apartament. – Zaczęła kręcić głową, więc dodałam: – Ale nie zrobię tego. Jest mi zbyt dobrze w pani sąsiedztwie. Myślałam też o zawiadomieniu policji i uznałam, że to zły pomysł. Nie ma śladu włamania ani kradzieży. Moja biżuteria nadal jest na miejscu. Jeżeli powiem glinom, że intruz przesunął jedynie pióro i dodał kilka słów do pliku komputerowego, myśli pani, że uwierzą? – Nie czekałam na odpowiedź. – Westerfieldowie już układają wersję, że byłam skłonnym do nadmiernego fantazjowania i pobudliwym dzieckiem i że moje zeznanie na procesie nie jest wiarygodne. Czy może pani sobie wyobrazić, jaki użytek zrobią z takiej historii? Wyjdę na jedną z owych osób, które same do siebie wysyłają listy z pogróżkami, aby przyciągnąć uwagę otoczenia. – Przełknęłam resztkę kawy. – Jest jednak coś, co może pani zrobić, jeśli pani zechce. Proszę zadzwonić do Joan Lashiey i spytać, czy mogę przyjechać i spotkać się z nią jutro.
Miło było usłyszeć, jak pani Hilmer mówi: „Jedź ostrożnie” i poczuć jej szybki pocałunek na policzku.
W drodze do Bostonu utknęłam w korku, dochodziła więc jedenasta, kiedy znalazłam się pod dobrze strzeżoną bramą szkoły Arbinger. W rzeczywistości sprawiała jeszcze bardziej imponujące wrażenie niż na fotografiach w Internecie. Zadbany budynek z czerwonej cegły wyglądał szacownie i okazale pod listopadowym niebem. Długi podjazd był obsadzony starymi drzewami, które w sezonie musiały tworzyć gęsty baldachim z liści. Nietrudno sobie wyobrazić, dlaczego większość młodych ludzi, którzy kończą tego typu placówki, otrzymuje wraz ze świadectwem poczucie nobilitacji, świadomość, że są kimś szczególnym, wybijającym się ponad przeciętność.
Kiedy wjeżdżałam na parking przeznaczony dla gości, odtworzyłam w pamięci listę szkół średnich, do których chodziłam. Klasa wstępna w Louisville. Drugi semestr drugiej klasy w Los Angeles. Nie, byłam tam aż do połowy trzeciej. Co potem? Ach, tak, Portland w stanie Oregon. A na koniec znów Los Angeles, gdzie ostatnia klasa i cztery lata studiów zupewniły mi coś w rodzaju stabilizacji. Matka nadal przenosiła się z hotelu do hotelu, dopóki nie skończyłam uczelni. To właśnie wtedy jej dolegliwości zaczęły się nasilać i aż do śmierci dzieliła ze mną moje małe mieszkanie.
„Zawsze chciałam, żebyście umiały znaleźć się w towarzystwie, Ellie. Dzięki temu, jeśli spotkacie kogoś z bardzo dobrej rodziny, będziecie mogły zachować się naturalnie”.
Och, mamo, pomyślałam, kiedy wpuszczano mnie do budynku i kierowano do gabinetu Craiga Parshalla. Ściany wzdłuż korytarza były obwieszone portretami osób o posępnych twarzach i jak zdążyłam się zorientować, większość z nich przedstawiała dawnych dyrektorów szkoły.
W bezpośrednim zetknięciu Craig Parshall wywierał znacznie gorsze wrażenie, aniżeli sugerował to jego kulturalny głos. Był mężczyzną dobrze po pięćdziesiątce, który nadal nosił szkolny sygnet. Jego przerzedzone włosy wydawały się aż nazbyt starannie uczesane – w daremnej próbie ukrycia łysego placka na czubku głowy – a on sam nie potrafił ukryć zdenerwowania.