Mam trzydzieści lat, mieszkam w Atlancie i pracuję jako reporterka w dziale kryminalnym „Atlanta New’s”. Redaktor naczelny, Pete Lawlor, poczytuje sobie za osobisty afront, jeśli ktoś z personelu bierze nawet ustawowy urlop, spodziewałam się więc, że podskoczy pod sufit, kiedy poinformowałam go, że potrzebuję kilku dni wolnych i mogę potrzebować jeszcze kilku później.
– Wychodzisz za mąż?
Powiedziałam mu, że to ostatnia rzecz, o jakiej myślę.
– Więc o co chodzi?
Nie wspominałam nikomu w redakcji o swoich sprawach osobistych, lecz Pete Lawlor należy do ludzi, którzy zdają się wiedzieć wszystko o wszystkich. Ma trzydzieści jeden lat, łysieje, zawsze stara się zrzucić te kilka dodatkowych kilogramów i jest prawdopodobnie najsprytniejszym człowiekiem, jakiego znam. Sześć miesięcy po tym, gdy zaczęłam pracować w „News”, i napisałam artykuł o zabójstwie nastolatki, zauważył niedbałym tonem:
– Pewnie trudno ci było o tym pisać. Wiem o twojej siostrze.
Nie oczekiwał odpowiedzi, a ja jej nie udzieliłam, ale widać było, że mi współczuje. To pomogło. Napisanie artykułu rzeczywiście przyszło mi z trudem.
– Zabójca Andrei stara się o zwolnienie warunkowe. Obawiam się, że teraz może mu się udać, i chcę się przekonać, czy mogę coś zrobić, żeby temu zapobiec.
Pete odchylił się na krześle. Zawsze nosił rozpiętą pod szyją koszulę i sweter. Czasem zastanawiałam się, czy w ogóle ma marynarkę.
– Jak długo siedział?
– Prawie dwadzieścia dwa lata.
– Ile razy występował o zwolnienie warunkowe?
– Dwa.
– Sprawiał jakieś kłopoty, kiedy był w więzieniu?
Czułam się jak uczennica wyrwana do odpowiedzi.
– Nic o tym nie wiem.
– Zatem prawdopodobnie wyjdzie.
– Spodziewam się, że tak.
– Więc czemu zawracasz sobie tym głowę?
– Bo muszę.
Pete Lawlor nie lubi tracić czasu ani słów. Nie zadawał więcej żadnych pytań. Po prostu skinął głową.
– Dobra. Kiedy przesłuchanie?
– W przyszłym tygodniu. Mam porozmawiać z kimś z komisji w poniedziałek.
Wrócił do papierów na swoim biurku, dając w ten sposób do zrozumienia, że uważa rozmowę za skończoną.
– Jedź – powiedział. A kiedy się odwróciłam, dodał: – Ellie, nie jesteś taka twarda, jak ci się zdaje.
– Owszem, jestem. – Nie podziękowałam mu za wolne dni.
To było wczoraj. Następnego dnia, w sobotę, poleciałam z Atlanty na lotnisko w Westchester i wynajęłam samochód.
Mogłam się zatrzymać w motelu w Ossining w pobliżu Sing Sing, więzienia, w którym odbywał karę zabójca Andrei. Zamiast tego pojechałam dwadzieścia pięć kilometrów dalej, do mojego rodzinnego miasteczka, Oldham nad rzeką Hudson, i odnalazłam gospodę Parkinsona. Pamiętałam ją mgliście jako miejsce, gdzie przychodziliśmy czasem na obiad lub kolację.
Gospoda była zwykle zatłoczona. W to chłodne sobotnie październikowe popołudnie przy stolikach w sali jadalnej siedzieli swobodnie ubrani ludzie, głównie pary i rodziny. Przeżyłam chwilę przeszywającej nostalgii. Tak właśnie zapamiętałam swoje dawne życie, nas czworo jedzących tu obiad w sobotę, a potem czasem tata podrzucał Andreę i mnie do kina. Andrea spotykała się z koleżankami, lecz nie przeszkadzało jej, że pętam się w pobliżu.
„Ellie to dobry dzieciak, nie jest skarżypytą” – mawiała. Jeśli film kończył się wcześniej, pędziłyśmy wszystkie do kryjówki w garażu, gdzie Andrea, Joan, Margy i Dottie wypalały szybkiego papierosa przed pójściem do domu.
Andrea miała przygotowaną odpowiedź, jeśli tata wyczuł dym na jej ubraniu. „Nic na to nie poradzę. Po filmie poszłyśmy na pizzę, a tam mnóstwo ludzi paliło”. Potem puszczała do mnie oko.
W gospodzie było tylko osiem pokoi gościnnych, udało mi się jednak wynająć jeden, spartańskie pomieszczenie z żelaznym łóżkiem, komodą, nocnym stolikiem i krzesłem. Okno wychodziło na wschód, w kierunku, gdzie znajdował się dom, w którym mieszkaliśmy. Tego popołudnia słońce świeciło blado i co chwila kryło się za chmurami, a potem schowało się zupełnie.
Stałam w oknie, patrząc przed siebie, i wydawało mi się, że znów mam siedem lat i obserwuję, jak mój ojciec nakręca pozytywkę.
7
Zapamiętałam to popołudnie jako decydujący dzień w moim życiu. Święty Ignacy Loyola powiedział: „Dajcie mi dziecko, nim skończy siedem lat, a pokażę wam mężczyznę”.
Przypuszczam, że równie dobrze mogło się to odnosić do kobiety. Stałam tam, cicho jak myszka, patrząc, jak ojciec, którego podziwiałam, płacze i przyciska do piersi fotografię mojej nieżyjącej siostry, podczas gdy wokół unoszą się delikatne dźwięki z pozytywki.
Spoglądam wstecz i zastanawiam się, czy przyszło mi do głowy, żeby podbiec, objąć go, ukoić jego smutek i pozwolić, by połączył się z moim. Ale chyba nawet wtedy rozumiałam, że jego żal jest wyjątkowy i niezależnie od tego, co zrobię, nigdy nie zdołam uśmierzyć jego bólu.
Porucznik Edward Cavanaugh, wyróżniający się funkcjonariusz Nowojorskiej Policji Stanowej, który zachowywał się jak bohater w wielu zagrażających życiu sytuacjach, nie potrafił ocalić życia swojej pięknej, upartej, piętnastoletniej córce i nikt nie mógł dzielić z nim cierpienia, nawet najbliżsi.
Po latach zrozumiałam, że kiedy nie ma z kim dzielić smutku, wina krąży jak gorący ziemniak, przekazywana z rąk do rąk, póki nie trafi do osoby, która nie jest w stanie odrzucić jej dalej.
W tym wypadku ową osobą byłam ja.
Detektyw Longo nie tracił czasu, kiedy złamałam obietnicę złożoną siostrze. Dałam mu dwa tropy, dwóch prawdopodobnych podejrzanych: Roba Westerfielda, który wykorzystał swój spryt i nieodparty urok bogatego lekkoducha, by zawrócić Andrei w głowie, i Paula Stroebela, nieśmiałego i niezbyt rozgarniętego nastolatka, zakochanego do szaleństwa w pięknej dziewczynie, oklaskującej jego wyczyny na boisku piłkarskim.
Kibicowanie własnej drużynie – nikt nie był w tym lepszy od mojej siostry!
Kiedy przeprowadzano sekcję zwłok Andrei i czyniono przygotowania do pogrzebu na cmentarzu Brama Niebios, gdzie miała spocząć obok dziadków ze strony ojca, których pamiętam bardzo mgliście, detektyw Longo przesłuchał Roba Westerfielda i Paula Stroebela. Obaj zapewniali, że nie widzieli Andrei w czwartek wieczorem i nie zamierzali się z nią spotkać.
Paul pracował na stacji benzynowej, i chociaż była zamykana o siódmej, utrzymywał, że został dłużej w warsztacie, by dokonać drobnych napraw kilku samochodów. Rob Westerfield przysięgał, że poszedł do miejscowego kina, i nawet pokazał przedarty bilet jako dowód.
Pamiętam, jak stałam nad grobem Andrei, ściskając w ręku jedną różę na długiej łodydze, i jak po skończonej ceremonii kazano mi położyć ją na trumnie siostry. Pamiętam też, że czułam się martwa w środku, tak samo martwa i obojętna jak Andrea, kiedy klęczałam nad nią w kryjówce.
Chciałam jej powiedzieć, jak bardzo mi przykro, że zdradziłam jej sekret o spotkaniach z Robem, i równie gorąco chciałam jej wyznać, jak mi przykro, iż nie wyjawiłam go w momencie, kiedy okazało się, że wyszła od Joan, lecz nie dotarła do domu. Ale, rzecz jasna, nic nie powiedziałam. Rzuciłam kwiat, lecz ześliznął się z trumny, i zanim zdążyłam go podnieść, babcia przeszła obok mnie, żeby położyć na trumnie swój kwiat, i wdeptała moją różę w błotnistą ziemię.
Kilka chwil później wyszliśmy z cmentarza i w tłumie uroczystych twarzy wychwyciłam gniewne spojrzenia skierowane w moją stronę. Westerfieldowie trzymali się na uboczu, lecz państwo Stroebelowie tam byli, stali po obu stronach Pauliego, dotykając go ramionami. Pamiętam zalewające mnie poczucie winy, przytłaczające i dławiące. Nigdy mnie nie opuściło.
Próbowałam im powiedzieć, że kiedy klęczałam nad ciałem Andrei, słyszałam tuż obok czyjś oddech, lecz nie uwierzono mi, ponieważ byłam zszokowana i przerażona. Mój własny oddech, gdy wybiegłam z lasu, był tak ciężki i chrapliwy jak podczas ataków kaszlu. W następnych latach jednak wiele razy budził mnie ten sam koszmar: klęczę nad ciałem siostry, ślizgając się w jej krwi, i słyszę ochrypłe, zwierzęce sapanie i zduszony chichot drapieżcy.