Frontowe drzwi domu otworzyły się. Edgar odwrócił się i ujrzał swojego brata, Carsona, który zmierzał pospiesznie ku niemu. – Mój Boże! – zawołał Carson.
– Zakładam, że zobaczyłeś paczkę.
– Tak, oczywiście. Dzwoniłeś do Marca?
– Nie.
– To dobrze – rzekł Carson. – To lipa. Nie może być inaczej.
Edgar nic nie powiedział.
– Nie zgadzasz się z tym? – spytał Carson.
– Sam nie wiem.
– Chyba nie sądzisz, że ona jeszcze żyje.
Edgar lekko pociągnął smycz.
– Lepiej zaczekajmy na wyniki analiz – rzekł. – Wtedy będziemy mieli pewność.
Lubię pracować w nocy. Zawsze lubiłem. Wybrałem odpowiedni zawód.
Kocham moją pracę. Nigdy nie była dla mnie nudnym obowiązkiem, wypełnianym niechętnie tylko po to, żeby mieć co włożyć do ust.
Pogrążam się w pracy. Jak sportowiec, kiedy robię swoje, zapominam o wszystkim. Zamykam się we własnym świecie. Wtedy czuję się najlepiej. Jednak tej nocy – trzeciej od tamtego wieczoru, kiedy spotkałem Rachel – nie miałem dyżuru. Siedziałem sam w saloniku i zmieniałem kanały telewizyjne. Jak większość męskich osobników mojego gatunku, zbyt często korzystam z pilota.
Potrafię robić to przez kilka godzin, oglądając wszystko i nic.
W zeszłym roku Lenny i Cheryl sprezentowali mi odtwarzacz DVD, wyjaśniając, że magnetowidy odeszły w niebyt śladem ośmiościeżkowych magnetofonów. Teraz spojrzałem na zegar odtwarzacza. Kilka minut po dziewiątej. Mógłbym puścić jakiś film na DVD i położyć się spać przed jedenastą. Właśnie wyjąłem wypożyczoną płytkę DVD z pudełka i miałem włożyć ją do odtwarzacza -jeszcze nie wymyślili pilota, który by to robił – gdy usłyszałem szczekanie. Dwa domy dalej wprowadzili się nowi lokatorzy. Mieli czworo lub pięcioro małych dzieci albo coś koło tego. Trudno zliczyć przy tak dużej rodzinie. Wszystkie wydawały się zlewać w jedno dziecko. Jeszcze się z nimi nie zaznajomiłem, ale na ich podwórku widziałem psa, irlandzkiego wilczarza, wielkości forda explorera. Byłem przekonany, że to on szczeka.
Odchyliłem zasłonę. Spojrzałem przez okno i z jakiegoś powodu, którego nie potrafię wyjaśnić, wcale nie zdziwiło mnie to, co zobaczyłem. Kobieta stała dokładnie w tym samym miejscu, w którym widziałem ją osiemnaście miesięcy wcześniej. Ten długi płaszcz, długie włosy, ręce w kieszeniach – wszystko wyglądało tak samo.
Bałem się spuścić ją z oczu, ale też nie chciałem, żeby mnie zauważyła. Cofnąłem się, chowając głowę, niczym superdetektyw.
Przyciśnięty plecami i policzkiem do ściany, zastanawiałem się, co robić. Przede wszystkim, straciłem ją z oczu. A to oznaczało, że mogłaby odejść, a ja nawet bym tego nie zauważył. Hm, niedobrze. Musiałem zaryzykować i zerknąć. Natychmiast.
Wystawiłem głowę i rzuciłem okiem. Kobieta wciąż tam była. Nadal stała przed domem, ale teraz kilka kroków bliżej frontowych drzwi. Nie wiedziałem, co to miało oznaczać. Co dalej? Może pobiec do drzwi i stawić jej czoło? Wydawało się to całkiem niezłym posunięciem. Jeśli zacznie uciekać, to cóż, pewnie pobiegnę za nią. Zaryzykowałem następne spojrzenie, lecz kiedy wystawiłem głowę, zobaczyłem, że kobieta spogląda prosto w moje okno. Schowałem się. Do diabła. Zauważyła mnie. To nie ulegało wątpliwości. Chwyciłem dolną połowę okna, zamierzając je otworzyć, lecz ona już zaczęła pospiesznie odchodzić. Och nie, nie tym razem.
Miałem na sobie chirurgiczny fartuch – niemal każdy znany mi lekarz ma kilka starych, które nosi po domu – i byłem boso.
Podbiegłem do frontowych drzwi i otworzyłem je na oścież. Kobieta była już prawie na chodniku. Kiedy zobaczyła mnie w drzwiach, rzuciła się do ucieczki. Pobiegłem za nią. Do diabła z moimi stopami. Czułem się trochę śmiesznie. Nie jestem najszybszym z dwunogich stworzeń. Zapewne nie byłbym nawet najszybszym z jednonogich, a teraz próbowałem ścigać nieznajomą kobietę, ponieważ przez chwilę stała przed moim domem. Nie wiem, czego chciałem się od niej dowiedzieć. Ta kobieta prawdopodobnie spacerowała, a ja ją przestraszyłem. Pewnie zawiadomi policję.
Łatwo mogłem sobie wyobrazić, jak na to zareagują. Nie wystarczyło mi, że zamordowałem żonę i córkę i uszło mi to na sucho. Teraz ganiałem po ulicach, prześladując nieznajome kobiety. Nie zaniechałem pościgu.
Kobieta skręciła prosto ku Phelps Road. Miała sporą przewagę.
Przyspieszyłem, energicznie machając rękami. Kamienie bruku wbijały mi się w stopy. Starałem się biec po trawniku. Kobieta znikła mi z oczu, a ja nie byłem w formie. Przebiegłem najwyżej sto metrów, a już sapałem jak lokomotywa. Zaczęło mi cieknąć z nosa. Dotarłem do końca mojej uliczki i skręciłem w prawo.
Nie zobaczyłem nikogo.
Ulica była długa, prosta i dobrze oświetlona. Innymi słowy, kobieta powinna być widoczna. Pod wpływem jakiegoś idiotycznego impulsu obejrzałem się za siebie. Tam jednak też nie zobaczyłem kobiety. Pobiegłem dalej. Zajrzałem na Morning-side Drive, ale nigdzie jej nie było. Kobieta znikła.
Jakim cudem?
Nie mogła uciec tak szybko. Nawet Carl Lewis nie jest taki szybki. Przystanąłem, oparłem dłonie o kolana i wciągnąłem do płuc trochę niezbędnego tlenu. Pomyśl. No dobrze, a jeśli mieszka w jednym z tych domów? Może. A jeśli tak, to co? To by oznaczało, że spacerowała po okolicy. Zauważyła coś, co wydało jej się dziwne. Przystanęła, żeby lepiej się przyjrzeć. Tak jak osiemnaście miesięcy temu?
No dobrze, przecież nie ma pewności, że to była ta sama kobieta.
A więc dwie różne kobiety zatrzymały się przed moim domem dokładnie w tym samym miejscu i stały nieruchomo jak posągi? To możliwe. A może jednak to była ta sama kobieta? Może lubiła spoglądać na domy. Może była architektem albo kimś takim. No pewnie, ten nieodparty urok architektury domków z lat siedemdziesiątych. I jeśli jej wizyta była zupełnie niewinna, to dlaczego uciekła.
Nie wiem, Marc, ale może dlatego – tylko tak przypuszczam – może dlatego, że gonił ją jakiś wariat? Potrząsnąłem głową, odpędzając ten głos i znów pobiegłem, wypatrując nie wiadomo czego. Mijając dom Zuckerów, stanąłem jak wryty. Czy to możliwe?
Ta kobieta po prostu znikła. Sprawdziłem oba końce ulicy. Nie pobiegła nią. To oznaczało, że a) mieszka w jednym ze stojących tu domów, b) ukryła się gdzieś. Albo c) pobiegła ścieżką Zuckerów.
Kiedy byłem chłopcem, czasem skracaliśmy sobie drogę, idąc przez podwórze Zuckerów, ścieżką na boisko szkoły średniej. Niełatwo było ją znaleźć, a starej pani Zucker nie podobało się to, że depczemy jej trawnik. Nigdy nie odezwała się słowem, tylko stała przy oknie, włosy miała lśniące od lakieru, jak kremówka, i przeszywała nas gniewnym wzrokiem. Po pewnym czasie przestaliśmy używać tego skrótu, woląc nadkładać drogi. Spojrzałem na prawo i lewo. Ani śladu kobiety.
Czy mogła znać ten skrót?
Pobiegłem w ciemność podwórka. Niemal spodziewałem się, że zobaczę starą panią Zucker stojącą w oknie kuchni i przeszywającą mnie wzrokiem, ale ona już przed laty przeprowadziła się do Scottsdale. Nie miałem pojęcia, kto tu teraz mieszka. Nawet nie wiedziałem, czy ścieżka wciąż tam jest. Na podwórku było ciemno jak w studni. W żadnym z okien domu nie paliły się światła.
Usiłowałem przypomnieć sobie, gdzie dokładnie biegnie ścieżka.
Nie trwało to długo. Takich rzeczy się nie zapomina. Jak umiejętności jazdy na rowerze. Pognałem przed siebie i coś rąbnęło mnie w głowę. Zobaczyłem wszystkie gwiazdy i upadłem jak długi. Kręciło mi się w głowie. Spojrzałem w górę. W słabym blasku księżyca zobaczyłem huśtawkę. Jedna z tych zmyślnych drewnianych ozdób ogrodu. Nie było jej tu w czasach mojego dzieciństwa i nie zauważyłem jej po ciemku. Zrobiło mi się słabo, ale czas odgrywał decydującą rolę. Nazbyt energicznie zerwałem się z ziemi i o mało znów nie upadłem. Ścieżka wciąż tam była.
Pobiegłem nią najszybciej, jak zdołałem. Gałęzie smagały mnie po twarzy. Nie przejmowałem się tym. Ścieżka Zuckerów nie była długa, miała dwanaście, może piętnaście metrów. Prowadziła na otwartą przestrzeń boiska piłki nożnej oraz baseballu. Biegłem dość szybko. Jeśli kobieta uciekła tędy, to zdołam ją zobaczyć na rozległym terenie ośrodka sportowego. Widziałem mglistą poświatę neonowych lamp nad parkingiem. Wypadłem na otwartą przestrzeń i pospiesznie rozejrzałem się wokół. Zobaczyłem kilka bramek, jedną z naciągniętą siatką. Ani śladu kobiety.
Niech to szlag.
Uciekła mi. Znowu. Podupadłem na duchu. A może nie. No wiecie, kiedy dobrze się nad tym zastanowić, jakie to miało znaczenie?
Cały ten pościg był głupotą. Spojrzałem na moje nogi. Bolały mnie jak diabli. Ze skaleczonej podeszwy prawej stopy chyba płynęła krew. Czułem się jak idiota. W dodatku pokonany idiota. Już chciałem zawrócić… Chwileczkę.
W oddali, na oświetlonym parkingu, stał jakiś samochód. Tylko jeden wóz, sam jak palec. Z namysłem pokiwałem głową. Załóżmy, że ten wóz należał do kobiety. A czemu nie? Jeśli się mylę, to cóż, nic nie zyskam i niczego nie stracę. Jeśli jednak mam rację, jeżeli zaparkowała tutaj… To miało sens. Zostawiła samochód, przeszła przez las, stanęła przed moim domem. Nie miałem pojęcia, dlaczego to zrobiła. Mimo wszystko postanowiłem pójść za tym tokiem rozumowania. No dobrze, jeśli miałem rację i to był jej samochód, w takim razie powinienem założyć, że kobieta jeszcze gdzieś tu jest. Nie zdążyła uciec. Cóż więc się stało? Zauważyła mnie w oknie i pobiegła ścieżką… A potem zrozumiała, że będę ją ścigał.
O mało nie pstryknąłem palcami. Ta tajemnicza kobieta mogła wiedzieć, że wychowałem się w tej okolicy i znam skrót przez las.
A jeśli tak i jeśli się domyśle (co też zrobiłem), że ona zechce skorzystać z tego skrótu, to zobaczę ją na otwartej przestrzeni.
Cóż więc zrobiła? Zastanowiłem się i natychmiast znalazłem odpowiedź.
Zeszła ze ścieżki i ukryła się w lesie.
Ta tajemnicza kobieta zapewne teraz mnie obserwowała.
Tak, wiem, że to bardzo daleko idące wnioski. Mimo to czułem, że mam rację. Byłem tego pewien. Co robić? Głośno westchnąłem i zakląłem: „Niech to diabli”. Opuściłem ręce, udając rezygnację, bardzo starając się nie przesadzić, po czym poszedłem ścieżką w kierunku domu Zuckerów. Pochyliłem głowę i zerkałem na boki.