12
O szóstej rano opuściłem dom i przeszedłem do następnej przecznicy. Kluczem, który miałem od czasów college'u, otworzyłem drzwi i wszedłem do domu rodziców. Czas nie był łaskawy dla tego domostwa, które, jak już mówiłem, nigdy nie nadawało się do zamieszczenia w czasopiśmie Dom i ogród (chyba że na zdjęciu opatrzonym podpisem „przed remontem”. Przed czterema laty wymieniliśmy wykładzinę (gdyż poprzednia, niebieska w białe ciapki, była tak wyblakła i wytarta, że praktycznie nieistniejąca) na jedną z tych twardych i szarych, która nie stawiała oporu kółkom inwalidzkiego fotela ojca. Poza tym nic się tu nie zmieniło. Na politurowanych stoliczkach wciąż stały porcelanowe figurki Lladro, przywiezione przed laty z wycieczki do Hiszpanii. Oleodruki przedstawiające skrzypce i owoce, chociaż nikt z nas nie jest muzykiem ani tym bardziej owocem, wciąż zdobiły pomalowaną na biało boazerię, jak w Holiday Inn. Na półce nad kominkiem stały fotografie. Zawsze zatrzymywałem się i spoglądałem na zdjęcie mojej siostry, Stacy. Nie wiem, czego wypatrywałem. A może wiem. (Szukałem śladów, przestrogi).
Chciałem odnaleźć coś, co zapowiadało, że ta młoda, delikatna, zagubiona dziewczyna pewnego dnia kupi na ulicy broń, postrzeli mnie i skrzywdzi moją córkę.
– Marc? – odezwała się mama. Wiedziała, co robię.
– Chodź i pomóż mi, dobrze?
Skinąłem głową i ruszyłem w kierunku sypialni na tyłach domu.
Tato śpi teraz na parterze. Dzięki temu nie trzeba wnosić fotela na piętro. Ubraliśmy go, co trochę przypominało wypełnianie ubrania mokrym piaskiem. Ojciec bezwładnie przetaczał się na boki. Jego ciało czasem w nieoczekiwany sposób zmienia środek ciężkości. Matka i ja przyzwyczailiśmy się do tego, lecz to bynajmniej nie ułatwia nam zadania. Kiedy mama pocałowała mnie na pożegnanie, popłynął od niej znajomy zapach mięty i papierosów. Wciąż namawiałem ją, żeby rzuciła palenie.
Obiecywała, ale wiedziałem, że nigdy tego nie zrobi. Zauważyłem, że skóra zwiotczała jej na szyi tak, iż złote łańcuszki prawie ginęły w jej fałdach. Nachyliła się i pocałowała ojca w policzek, kilka sekund za długo przyciskając wargi. – Uważajcie – powiedziała.
Zawsze tak mówiła.
Zaczęliśmy naszą podróż. Pchając fotel, przeszedłem obok stacji kolejowej. Mieszkamy w sypialni wielkiego miasta. W kolejce do kasy stali głównie mężczyźni, ale i kobiety w długich płaszczach, z teczką w jednej, a kubkiem kawy w drugiej ręce. Może to zabrzmi dziwnie, ale nawet przed dziewiątym listopada ci ludzie byli dla mnie bohaterami. Jeżdżą tym przeklętym pociągiem pięć dni w tygodniu. Jadą do Hoboken, gdzie przesiadają się do PATH. Ten wiezie ich do Nowego Jorku. Niektórzy z nich kierują się ku Trzydziestej Trzeciej Ulicy, gdzie przesiadają się i jadą do śródmieścia. Inni ruszają do centrum finansowego, które znowu jest otwarte. Składają codzienną ofiarę, poświęcając marzenia i sny, żeby zapewnić byt tym, których kochają. Mógłbym zająć się kosmetyczną chirurgią plastyczną i zarabiać krocie. Moich rodziców byłoby stać na lepszą opiekę dla ojca. Mogliby się przeprowadzić do ładniejszego domu, wynająć pielęgniarkę na całą dobę, znaleźć miejsce lepiej odpowiadające ich potrzebom. Jednak nie robię tego. Nie pomagam im, wybierając bardziej uczęszczany szlak, gdyż, prawdę mówiąc, taka praca byłaby dla mnie nudna. Tak więc wybrałem coś bardziej ekscytującego, co uwielbiam robić. Z tego powodu ludzie uważają mnie za bohatera, który poświęcił się dla innych. Powiem wam prawdę. Ludzie, którzy pracują dla innych, zwykle są egoistami.
Nie chcemy poświęcać naszych marzeń. Nie wystarcza nam praca, która zapewnia byt rodzinom. Dobrobyt bliskich ma dla nas drugorzędne znaczenie. Pragniemy zawodowej satysfakcji, nawet gdyby z tego powodu miały ucierpieć nasze rodziny. A ci urzędnicy, którzy teraz apatycznie wsiadają do pociągu jadącego do Nowego Jorku? Oni często nienawidzą tego miasta i swojej pracy, ale i tak ją wykonują. Robią to, żeby zapewnić byt rodzinom, lepsze życie małżonkom i dzieciom, a być może, tylko być może, postarzałym rodzicom. Tak więc kogo z nas naprawdę należy podziwiać?
W każdy czwartek podążaliśmy z ojcem tą samą trasą.
Spacerowaliśmy alejką wokół parku za biblioteką. W parku, jak na każdym przedmieściu, było mnóstwo boisk piłkarskich. Ile wspaniałych parceli budowlanych zajmowały tereny oddane pod ten, pozornie mało popularny, cudzoziemski sport? Mój ojciec sprawiał wrażenie zadowolonego z widoku i gwaru bawiących się dzieci.
Przystanęliśmy i oddychaliśmy świeżym powietrzem. Zerknąłem w lewo. Kilka zdrowych kobiet uprawiało jogging w wystrzałowych, obcisłych strojach z lycry. Tato siedział nieruchomo.
Uśmiechnąłem się. Może lubił tu bywać wcale nie z powodu dzieci grających w piłkę. Już nie przypominam sobie, jaki był kiedyś.
Gdy próbuję sięgnąć pamięcią tak daleko wstecz, moje wspomnienia są jak migawkowe ujęcia: basowy męski śmiech, chłopczyk wiszący na jego ramieniu, huśtający się nad ziemią. Mniej więcej tyle.
Pamiętam, że bardzo go kochałem, i chyba to wystarczało. Po drugim wylewie, który przeszedł szesnaście lat temu. ojciec mówił z najwyższym trudem. Często urywał w połowie zdania. Opuszczał wyrazy. Milczał całymi godzinami, a czasem kilka dni. Zapominało się o jego obecności. Nikt nie wiedział, czy coś rozumie, czy ma klasyczną „afazję ruchową” – rozumie, lecz nie jest w stanie porozumiewać się z otoczeniem – czy też znacznie gorszą jej odmianę. Jednak pewnego upalnego dnia w czerwcu, wtedy, kiedy kończyłem szkołę, ojciec niespodziewanie wyciągnął rękę i chwycił mnie za rękaw palcami jak kleszcze.
Właśnie wybierałem się na prywatkę. Lenny czekał na mnie przy drzwiach. Zaskakująco silny uścisk ojca sprawił, że stanąłem jak wryty. Spojrzałem na niego. Twarz miał białą jak chusta, ścięgna szyi napięte, a w jego oczach ujrzałem strach. Ten udręczony wyraz jego twarzy często śni mi się po nocach. Opadłem na krzesło obok niego, a on wciąż trzymał mnie za rękę. – Tato?
– Ja rozumiem – rzekł błagalnie. Jeszcze mocniej zacisnął palce.
– Proszę. – Z trudem wymawiał każde słowo. – Ja wciąż rozumiem.
Tylko tyle powiedział. Jednak to wystarczyło. Pojąłem, że chciał rzec: „Chociaż nie mogę mówić ani reagować, wszystko rozumiem.
Proszę, nie odpychajcie mnie”. Przez jakiś czas lekarze byli zgodni. Miał afazję ruchową. Potem przeszedł kolejny wylew i już nie byli pewni, czy coś rozumie, czy nie. Nie wiem, czy w ten sposób stosuję wobec niego moją własną wersję prawa Pascala – jeśli mnie rozumie, to powinienem do niego mówić, a jeśli nie, co to szkodzi? – w każdym razie uważam, że jestem mu to winien.
Dlatego mówię do niego. Opowiadam mu wszystko. Teraz opowiedziałem mu o wizycie Diny Levinsky – (Czy pamiętasz ją, tato?”) – oraz o schowanej płytce CD. Twarz ojca była skupiona, nieruchoma, a lewy kącik ust wygięty w dół w gniewnym grymasie.
Często żałowałem, że wtedy powiedział mi, że rozumie. Sam nie wiem, co jest gorsze: niczego nie rozumieć, czy też zdawać sobie sprawę ze swojego kalectwa. A może wiem. Zacząłem drugie okrążenie, wokół nowego toru dla wrotkarzy, kiedy zauważyłem mojego teścia. Edgar Portman w eleganckim sportowym garniturze siedział na ławce, założywszy nogę na nogę. Kantami jego spodni można by kroić pomidory. Po napadzie próbowaliśmy z Edgarem nawiązać stosunki, których nie utrzymywaliśmy za życia jego córki. Razem wynajęliśmy agencję detektywistyczną – Edgar, oczywiście, wiedział, która jest najlepsza – lecz i tak niczego nie znalazła. Po pewnym czasie przestaliśmy udawać. Jedyne, co nas łączyło, przywoływało wspomnienie najgorszej chwili mojego życia. Oczywiście, obecność Edgara w parku mogła być przypadkowa.
Mieszkamy w tym samym miasteczku. Od czasu do czasu możemy wpadać na siebie. Jednak nie tym razem. Byłem tego pewien. Edgar nie należał do tych, którzy bez celu spacerują po parkach. Przyszedł tutaj zobaczyć się ze mną. Nasze spojrzenia spotkały się i nie spodobało mi się to, co zobaczyłem. Popchnąłem fotel w kierunku ławki. Edgar nie odrywał oczu ode mnie, nie patrząc na mojego ojca. Równie dobrze mógłbym popychać koszyk z supermarketu.
– Twoja matka powiedziała mi, że cię tu znajdę – rzekł.
Zatrzymałem się kilka kroków przed nim.
– Co się stało?
– Usiądź przy mnie.
Postawiłem fotel ojca po lewej. Zaciągnąłem hamulec. Ojciec patrzył prosto przed siebie. Głowa lekko opadła mu na prawe ramię jak zwykle, gdy jest zmęczony. Odwróciłem się i spojrzałem na
Edgara. Wyprostował nogi. – Zastanawiałem się, jak ci to powiedzieć – zaczął.
Nie poganiałem go. Odwrócił wzrok.
– Edgarze?
– Hm.
– Po prostu powiedz, z czym przyszedłeś.
Kiwnął głową, pochwalając moją bezceremonialność. Taki już był.
Bez żadnych wstępów rzekł: – Otrzymałem następne żądanie okupu.
Drgnąłem. Nie wiedziałem, co spodziewałem się usłyszeć, może to, że znaleziono ciało Tary, ale teraz… Nie byłem w stanie tego pojąć. Już miałem zasypać go gradem pytań, kiedy zauważyłem, że na kolanach trzyma torbę. Otworzył ją i wyjął z niej coś. To było w plastikowym woreczku – tak samo jak poprzednim razem. Zmrużyłem oczy. Podał mi to. Serce podeszło mi do gardła. Zamrugałem, wpatrując się w woreczek. Włosy. W środku były włosy. – To ich dowód – powiedział Edgar.
Oniemiałem. Tylko gapiłem się na ten kosmyk włosów. Ostrożnie położyłem go na swoich kolanach. – Oni wiedzieli, że możemy być sceptycznie nastawieni – powiedział Edgar.
– Kto?
– Porywacze. Powiedzieli, że dają nam kilka dni. Natychmiast posłałem włosy do laboratorium, na badania DNA.
Popatrzyłem na niego, a potem znowu na włosy.
– Dwie godziny temu otrzymałem wstępne wyniki badań – ciągnął Edgar. – Jeszcze nie nadające się do przedstawienia w sądzie, ale mimo to wystarczająco jasne. Te włosy są identyczne jak te, które przysłali nam półtora roku temu. – Zamilkł i przełknął ślinę.
– To włosy Tary.
Usłyszałem słowa. Nie zrozumiałem ich. Z jakiegoś powodu przecząco pokręciłem głową. – Może zostawili je sobie po…
– Nie. Wykonano badania na starzenie. To są włosy prawie dwuletniego dziecka.