Zbyt łatwo wzruszam się na głupich filmach. Łatwo manipulować moimi uczuciami. Jednak po wylewie ojca nawet nie zapłakałem. A teraz, kiedy spadł na mnie ten straszny cios, nie czułem… sam nie wiem, nie miałem sił rozpaczać. Zapewne była to typowa reakcja obronna. Musiałem zrobić swoje. Pod tym względem sytuacja ta przypominała to, czym zajmuję się zawodowo. Kiedy pojawia się pęknięcie, zaszywam je, zanim zmieni się w głęboką ranę. Lenny wciąż był spieniony po telefonie Edgara.

– Domyślasz się, czego chce ten stary drań?

– Nie mam pojęcia.

Milczał chwilę. Wiedziałem, o czym myśli. Lenny obwiniał Edgara o śmierć swojego ojca. Jego stary był pracownikiem średniego szczebla w Pro Ness Fodds, jednym z przedsiębiorstw Edgara. Harował dla firmy przez dwadzieścia sześć lat i właśnie skończył pięćdziesiąt dwa lata, kiedy Edgar przeprowadził gruntowną reorganizację. Ojciec Lenny'ego stracił pracę. Pamiętam pana Marcusa zgarbionego za kuchennym stołem, przy którym starannie zaklejał koperty ze swoim listem motywacyjnym. Nie zdołał znaleźć żadnej pracy i dwa lata później umarł na atak serca. Nikt nie potrafiłby przekonać Lenny'ego, że te dwa wydarzenia nie łączyły się ze sobą. – Na pewno nie chcesz, żebym u ciebie został? – zapytał.

– Nie, nic mi nie będzie.

– Masz komórkę?

Pokazałem mu telefon.

– Zadzwoń do mnie, gdybyś czegoś potrzebował.

Podziękowałem mu i pozwoliłem odejść. Kierowca otworzył drzwi. Krzywiąc się, wsiadłem. Nie jechaliśmy daleko. Do Kasselton w stanie New Jersey. Moje rodzinne miasteczko.

Minęliśmy szeregowe domki z lat sześćdziesiątych, rozległe ogrody z lat siedemdziesiątych i aluminiowe sidingi z osiemdziesiątych, a także stylizowane rezydencje z dziewięćdziesiątych. W końcu drzewa zaczęły gęstnieć. Te domy stały dalej od drogi, chronione przez zieleń przed motłochem, który mógłby tędy przejeżdżać.

Teraz zbliżaliśmy się do niedostępnej krainy starych pieniędzy, która zawsze pachniała jesienią i dymem palonego drewna. Rodzina Portmanów osiedliła się w tym gąszczu zaraz po wojnie secesyjnej.

Jak większość podmiejskich terenów Jersey, wtedy była to ziemia uprawna. Prapradziadek Portman powoli wyprzedawał parcele, zbijając na tym fortunę. Wciąż mieli szesnaście akrów, co było jednym z największych terenów budowlanych w tej okolicy. Kiedy jechaliśmy w kierunku domu, spojrzałem w lewo – w kierunku rodzinnego cmentarza. Dostrzegłem świeży kopczyk ziemi.

– Zatrzymaj samochód – powiedziałem.

– Przykro mi, doktorze Seidman – odparł kierowca – ale kazano mi przywieźć pana prosto pod główny budynek.

Chciałem zaprotestować, ale się rozmyśliłem. Zaczekałem, aż samochód stanie przed frontowymi drzwiami. Usłyszałem, jak szofer mówi: „Doktorze Seidman?”. Nie zwróciłem na to uwagi, ruszyłem przed siebie. Zawołał ponownie. Zignorowałem go. Chociaż nie padało, zieleń trawy miała odcień spotykany zazwyczaj tylko w lasach tropikalnych. Róże w ogrodzie kwitły w najlepsze – eksplozja barw. Usiłowałem przyspieszyć kroku, ale wciąż miałem wrażenie, że zaraz popęka mi skóra. Zwolniłem. To była dopiero moja trzecia wizyta w posiadłości Portmanów, którą jako chłopak mnóstwo razy widziałem z zewnątrz, a pierwsza na ich rodzinnym cmentarzu. Prawdę mówiąc, jak większość normalnych ludzi, wolałbym jej uniknąć. Myśl o chowaniu bliskich na podwórku, jakby byli domowymi zwierzętami… to była jedna z tych rzeczy, które robią bogaci, a których my, zwyczajni ludzie, nie możemy zrozumieć. I wcale nie chcemy. Płotek otaczający cmentarz był wysoki na jakieś pół metra i oślepiająco biały. Zastanawiałem się, czy z tej okazji świeżo go pomalowano. Przeszedłem przez okazałą bramę i obok skromnych nagrobków, nie odrywając oczu od świeżego kopczyka ziemi. Kiedy do niego dotarłem, przeszedł mnie dreszcz. Spojrzałem. Tak, świeżo zasypany grób. Jeszcze bez kamiennej płyty. Wykaligrafowane jak na zaproszeniach na ślub litery układały się w zwięzły napis: NASZA MONICA. Stałem tam, z oczami pełnymi łez. Monica. Moja dzikooka piękność. Nasz związek był burzliwy – klasyczny przypadek nadmiaru uczuć z początku i niedostatku na końcu. Nie wiem, dlaczego tak się stało. Monica była inna, to nie ulegało wątpliwości. Z początku to pęknięcie było podniecające i pociągające. Później jej gwałtowne zmiany nastroju zaczęły mnie nużyć. Nie miałem cierpliwości zgłębiać ich przyczyny. Kiedy patrzyłem na kopczyk ziemi, przyszło bolesne wspomnienie. Dwie noce przed napadem Monica płakała, co zauważyłem, gdy wszedłem do sypialni. Nie po raz pierwszy. W żadnym razie. Odgrywając moją rolę w sztuce, jaką było nasze życie, zapytałem ją, co się stało, ale bez przekonania. Kiedyś okazałbym jej więcej troski. Monica nie odpowiedziała. Spróbowałem ją objąć. Zesztywniała. Po chwili stało się to męczące jak wielokrotnie odgrywana scena, która w końcu rodzi zobojętnienie. Tak już bywa z osobami cierpiącymi na ataki depresji. Nie jesteś w stanie wciąż się nimi przejmować.

W końcu zaczynają cię drażnić. A przynajmniej tak sobie wmawiałem.

Jednak tym razem było inaczej. W końcu Monica odpowiedziała na moje pytanie. Było to tylko jedno zdanie: „Nie kochasz mnie”.

Tylko tyle. W jej głosie nie było żalu. „Nie kochasz mnie”. I chociaż zdołałem wydobyć z siebie niezbędne zaprzeczenia, zastanawiałem się, czy nie ma racji. Zamknąłem oczy i pozwoliłem, by to wszystko odpłynęło. Było źle, lecz przynajmniej przez sześć ostatnich miesięcy mogliśmy przed tym uciec w spokój i ciepło otaczające naszą córeczkę. Teraz spojrzałem w niebo, zamrugałem, by powstrzymać łzy, a potem popatrzyłem na kopczyk ziemi, pod którym spoczywała moja nieobliczalna małżonka. – Monico – powiedziałem głośno. A potem złożyłem mojej żonie ostatnią obietnicę. Przysiągłem na jej grobie, że odnajdę Tarę.

Służący, lokaj, asystent czy jak tam obecnie go nazywano poprowadził mnie korytarzem do biblioteki. Była urządzona z nie rzucającym się w oczy przepychem: ciemne deski podłogi nakryte orientalnymi dywanami, stare amerykańskie meble, raczej solidne niż ozdobne. Pomimo majątku Edgar nie zwykł chełpić się bogactwem. Słowo „nuworysz” było dla niego niewymownie obraźliwe.

Ubrany w niebieski kaszmirowy blezer, podniósł się zza ogromnego dębowego biurka, na którym stał kałamarz z gęsim piórem – używanym przez jego pradziadka, jeśli dobrze pamiętam – oraz dwa popiersia z brązu, jedno Waszyngtona, a drugie Jeffersona. Ze zdziwieniem zobaczyłem siedzącego opodal Carsona. Kiedy odwiedził mnie w szpitalu, byłem zbyt słaby, żeby mnie uściskać. Nadrobił to teraz. Chwycił mnie w objęcia. W milczeniu go objąłem. On również pachniał jesienią i spalonym drewnem. W pokoju nie było fotografii – zdjęć z rodzinnych wakacji, szkolnych portretów, ujęć pana i pani domu na dobroczynnym raucie. Prawdę mówiąc, nie przypominam sobie, żebym w domu widział jakąkolwiek fotografię.

– Jak się czujesz, Marc? – zapytał Carson.

Odparłem, że tak dobrze, jak można oczekiwać w tych okolicznościach i odwróciłem się do mojego teścia. Edgar nie wyszedł zza biurka. Nie objęliśmy się. Nawet nie uścisnęliśmy sobie dłoni. Wskazał mi fotel stojący przed biurkiem. Niezbyt dobrze znałem Edgara. Spotkaliśmy się zaledwie trzy razy. Nie wiem, ile ma pieniędzy, lecz nawet poza tą rezydencją, nawet na ulicy lub dworcu autobusowym, do licha, nawet gdyby był nagi, wyglądałby na bogacza. Monica również miała tę cechę, wrodzoną od pokoleń, która, być może, jest przekazywana w genach. To, że postanowiła zamieszkać w naszym stosunkowo skromnym domku, zapewne było formą buntu. Nienawidziła ojca.

Ja również nie byłem jego wielkim fanem pewnie dlatego, że spotykałem już takich jak on. Edgar uważa się za człowieka sukcesu, chociaż zdobył fortunę w najbardziej tradycyjny sposób: odziedziczył ją. Nie znam wielu bardzo bogatych ludzi, ale zauważyłem, że im więcej podano komuś na srebrnej tacy, tym bardziej ten ktoś narzeka na zasiłki dla niepracujących matek i opiekę socjalną. To niesamowite. Edgar należy do tej nielicznej kasty uprzywilejowanych, którzy wmówili sobie, że ciężko zapracowali na swój status. Oczywiście, wszyscy jakoś usprawiedliwiamy własne postępowanie, a jeśli nigdy nie musiałeś czyścić sobie butów, jeżeli żyjesz w luksusie, na jaki niczym nie zasłużyłeś, to zapewne musisz robić to ze zdwojoną energią. Mimo wszystko nie powinieneś być takim nadętym ważniakiem. Usiadłem.

Edgar poszedł za moim przykładem. Carson nadal stał. Spojrzałem na Edgara. Był tęgi jak dobrze odżywiający się człowiek. Miał nalaną twarz. Zwykle pokrywający jego policzki rumieniec, bynajmniej nie wywołany częstym przebywaniem na świeżym powietrzu, teraz znikł. Edgar złożył dłonie na brzuchu i splótł palce. Z lekkim zdziwieniem zauważyłem, że wyglądał na zdruzgotanego i stłamszonego.

Mówię, że mnie to zdziwiło, gdyż uważałem Edgara za potwornego egocentryka, dla którego własne cierpienia i przyjemności są najważniejsze na świecie. Ludzi ze swego otoczenia traktował jak narzędzia służące jego własnym celom. Teraz stracił drugie dziecko. Jego syn, Eddie Czwarty, zginął przed dziesięcioma laty, prowadząc po pijanemu. Według Moniki, Eddie celowo przejechał podwójną ciągłą linię i zderzył się z furgonetką. Z jakiegoś powodu winiła o to ojca. Obwiniała go o wiele rzeczy. Jest też matka Moniki. Spotkałem ją tylko dwa razy. Ona przeważnie „odpoczywa”. Przebywa na „długich wakacjach”. Krótko mówiąc, prawie cały czas się leczy. Podczas obu naszych spotkań moja teściowa była wyszykowana na jakąś imprezę, dobrze ubrana i umalowana, śliczna i zbyt blada, o nieobecnym spojrzeniu, lekko plączącym się języku i nogach. Poza wujkiem Carsonem Monica nie utrzymywała kontaktów ze swoją rodziną. Jak się domyślacie, nie miałem jej tego za złe. – Chciałeś się ze mną widzieć? – zapytałem.

– Tak, Marc. Tak, chciałem.

Czekałem. Edgar położył dłonie na biurku.

– Czy kochałeś moją córkę?

Zaskoczył mnie, ale mimo to zdołałem bez wahania odpowiedzieć:

– Bardzo.

Chyba przejrzał to kłamstwo. Starałem się nie odwracać wzroku.

– Mimo to nie była szczęśliwa, jak wiesz.

– Nie wiem, czy możesz mnie o to winić – odparłem.

Powoli pokiwał głową.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: