– Operacja nie jest przesądzona – uciął Thomas.
Słysząc nutę gniewu w głosie chirurga, Larry uniósł głowę i spojrzał na kolegę. – Przepraszam, że poruszyłem ten temat. Rozumiem, że to przeżywasz. Nie wiedziałem, że jej cokolwiek dolega.
– Moja żona czuje się doskonale – oświadczył z gniewem Thomas. – Ponadto nie sądzę, aby jej stan zdrowia mógł cię obchodzić.
– Przepraszam bardzo.
Zapanowała chwila kłopotliwej ciszy, podczas której Larry szybko kończył zawiązywanie butów. Thomas poprawił krawat i skropił się wodą kolońską, wykonując przy tym gwałtowne ruchy.
– Skąd masz te wiadomości? – zapytał.
– Od Roberta Seiberta, stażysty z patologii – odparł Larry. Larry zamknął szafkę i skierował się ku wyjściu, oznajmiając, że idzie do sali pooperacyjnej.
Thomas tymczasem stał przed lustrem i czesząc włosy próbował się uspokoić. To stanowczo nie był dobry dzień. Jakby wszyscy zmówili się przeciwko niemu i chcieli go wyprowadzić z równowagi! Stan zdrowia jego żony tematem rozmów między stażystami – nie wyobrażał sobie nic bardziej irytującego i upokarzającego.
Gdy odkładał do szafki grzebień, spostrzegł małą plastykową buteleczkę. Czując wzrost wewnętrznego napięcia i początki bólu głowy, otworzył ją. Przełamał jedną z żółtych tabletek na dwie połowy i włożył jedną z nich do ust; po małej chwili wahania połknął również drugą.
Tabletka był gorzka, zachciało mu się pić. Niemal natychmiast poczuł ulgę i odprężenie.
Piątkowa popołudniowa konferencja kardiochirurgów odbywała się w sali wykładowej imienia Turnera, naprzeciwko oddziału intensywnej terapii. Urządzona w stylu art deco była darem żony zmarłego pod koniec lat trzydziestych J. P. Turnera. W sali było sześćdziesiąt miejsc siedzących – tyle, ile liczyła połowa jednego rocznika na uczelni medycznej w 1939 roku. Na przodzie znajdowało się podium, za nim pokryta kurzem tablica, na ścianach wisiały stare plansze z wykresami anatomii człowieka, w kącie zaś stał ludzki szkielet.
Cotygodniowe konferencje kardiochirurgów odbywały się właśnie tutaj, gdyż było stąd blisko do chorych leżących na oddziale kardiochirurgii, a przecież – jak się wyraził doktor Ballantine – "pacjenci są dla nas najważniejsi".
Trzeba jednak przyznać, że mała – bo licząca zaledwie około dwunastu osób – grupa lekarzy wyglądała na nieco zagubioną wśród ogromnej liczby wolnych miejsc i czuła się wyraźnie nieswojo za skromnymi pulpitami.
– Sądzę, że powinniśmy już rozpocząć – powiedział głośno doktor Ballantine, starając się przekrzyczeć gwar rozmów. Wszyscy zajęli miejsca. Na posiedzenie przyszło sześciu spośród ośmiu kardiochirurgów, łącznie z Ballantine'em, Shermanem i Kingsley'em, kilku innych lekarzy, a także pracowników administracji. Po raz pierwszy w konferencji uczestniczył świeżo zatrudniony w szpitalu filozof Rodney Stoddard.
Thomas z uwagą przyglądał się Stoddardowi. Filozof wyglądał na niespełna trzydzieści lat, mimo że był już prawie całkowicie łysy; pozostałe włosy miał tak jasne, że trudno było je dostrzec. Nosił okulary w drucianej oprawie i miał wyraz twarzy człowieka zadowolonego z siebie. Thomas odniósł wrażenie, jakby fizjonomia Stoddarda głosiła wszem wobec: – Wiem wszystko, znam rozwiązanie wszystkich waszych problemów.
Stoddard został zatrudniony dzięki natarczywej rekomendacji uniwersytetu. Jeszcze nie tak dawno chirurdzy czuli się zobowiązani do operacyjnego leczenia wszystkich zgłaszających się pacjentów. Ostatnio jednak, wraz z pojawieniem się nowych technik leczenia, takich jak operacje na otwartym sercu, transplantacje i zastosowanie sztucznych organów, szpitale zostały zmuszone do wprowadzenia selekcji wśród kandydatów do operacji.
Czynnikiem ograniczającym zasięg ich działalności były wysokie koszty tych technik medycznych, jak również niewystarczająca liczba miejsc w wyspecjalizowanych placówkach pooperacyjnej rekonwalescencji. W kwestii wyboru pacjentów opinia się podzieliła. Jeśli personel nauczający faworyzował osoby z licznymi skomplikowanymi schorzeniami, które najczęściej nie rokowały dużych nadziei na wyleczenie, to lekarze praktycy, tacy jak Thomas, skłonni byli operować przede wszystkim osoby nie posiadające innych – poza chorobą serca – dolegliwości.
Patrząc na Rodney'a Thomas uśmiechnął się ukradkiem z ironią. Wyobraził sobie, jak poczułby się ten tak bardzo pewny siebie człowiek, gdyby wypadło mu wziąć do ręki ludzkie serce. Musiałby wtedy decydować, a nie pozorować. Obecność Rodney'a na konferencji była dla Thomasa jeszcze jednym dowodem tego, że medycyna coraz bardziej grzęźnie w biurokratycznym bagnie.
– Zanim jednak zaczniemy – oznajmił Ballantine rozkładając ręce, jakby chciał uspokoić zebranych – pragnę upewnić się, czy wszyscy czytali artykuł w ostatnim numerze tygodnika "Time", w którym nasz szpital został wysoko oceniony jako ośrodek chirurgii serca. Sądzę, że na taką ocenę jak najbardziej zasłużyliśmy i chcę podziękować wszystkim tu obecnym lekarzom, jak również personelowi pomocniczemu. – Powiedziawszy to Ballantine zaklaskał w dłonie, za jego przykładem poszedł George i kilka innych osób.
Siedzący blisko drzwi, na wypadek gdyby był potrzebny swoim pacjentom, Thomas przeżywał moment głębokiej satysfakcji. Ballantine i jego zausznicy przypisywali sobie w tej chwili zasługi jego i jeszcze dwóch innych nieobecnych na konferencji lekarzy. Wybierając chirurgię jako swoją specjalność na studiach był głęboko przekonany, że w ten sposób uda mu się uniknąć ugrzęźnięcia w biurokratycznym bagnie, które towarzyszyło większości innych profesji, gdy jednak rozejrzał się po sali, uprzytomnił sobie, że niemal wszyscy tu obecni mieli prawo wtrącać się do jego pracy w związku z ograniczoną liczba sal operacyjnych i łóżek szpitalnych. Szpital zdobył sobie tak wielką renomę, iż niemal każdy chory chciał być operowany właśnie tutaj. Ludzie oczekiwali więc w kolejce na przyjęcie do szpitala, szczególnie na możliwość zostania pacjentem doktora Kingsley'a. Tymczasem Thomas mógł przeprowadzać tylko dziewiętnaście operacji tygodniowo i w tej chwili jego przyszli pacjenci musieli czekać cały miesiąc.
– Podczas gdy George będzie rozdawał harmonogram przyszłego tygodnia, ja spróbuję podsumować miniony tydzień – powiedział Ballantine, przesuwając plik papierów w kierunku George'a.
Mówił jeszcze coś dalej monotonnie, ale Thomas skoncentrował całą uwagę na harmonogramie. Listę jego pacjentów sporządzała pielęgniarka, która przekazywała ją – wraz z niezbędnymi informacjami – sekretarce Ballantine'a, ta zaś opracowywała całość. Powstały w ten sposób harmonogram zawierał zwięzłą historię choroby każdego pacjenta, jego podstawowe dane diagnostyczne i uzasadnienie konieczności przeprowadzenia operacji. Każdy z obecnych na konferencji lekarzy mógł dodatkowo scharakteryzować pacjenta i umotywować potrzebę operacji. Thomas bardzo starannie przeglądał plan operacji, ponieważ kiedyś się zdarzyło, że w czasie jego nieobecności oddział anestezjologii spowodował skreślenie kilku jego pacjentów, co stało się przyczyną wielkiej awantury. Gdy jednak do jego uszu dotarło słowo "śmierć", uniósł głowę znad papierów.
– Niestety, mieliśmy w tym tygodniu dwa przypadki śmierci naszych pacjentów – kontynuował Ballantine. – Pierwszy dotyczył Alberta Bigelowa, osiemdziesięciodwuletniego dżentelmena, który – jak się okazało – nie mógł zostać odłączony od pompy po podwójnej wymianie zastawki. Był operowany w trybie nagłym. – Czy posiadamy już wyniki sekcji jego zwłok, George?
– Jeszcze nie – odparł George. – Należy dodać, że przypadek Bigelowa był bardzo ciężki. Alkoholizm mocno nadwerężył wątrobę. Operując go, podjęliśmy duże ryzyko. Można było coś zyskać albo stracić.
Zapanowała cisza. Thomas pomyślał z sarkazmem, że przedwczesna śmierć Bigelowa wywołała "burzliwą dyskusję". Najbardziej irytujący był jednak fakt, że tego rodzaju pacjenci wydłużali oczekiwanie innych jego pacjentów na operację.
Ballantine rozejrzał się wokół, nie dostrzegł jednak nikogo, kto by chciał zabrać głos. – Drugi przypadek śmierci dotknął mojego pacjenta, pana Wilkinsona, który zmarł ubiegłej nocy. Dziś rano dokonano sekcji zwłok.
Thomas zauważył spojrzenie, jakie Ballantine rzucił George'owi, który niemal niedostrzegalnie potrząsnął głową.
Ballantine odchrząknął i oświadczył, że oba przypadki zostaną przedyskutowane na następnej konferencji.
Thomas zastanawiał się, co może oznaczać to niezrozumiałe, milczące porozumiewanie się obu lekarzy. Przypomniał sobie tajemniczą uwagę rzuconą przez George'a w pokoju chirurgów. Mimo woli pokręcił głową.
Najwyraźniej coś łączyło Ballantine'a i George'a, coś, co zaniepokoiło Thomasa. Ballantine zajmował wyjątkową pozycję w świecie lekarskim. Jako szef oddziału chirurgii, zatrudniony na uniwersytecie i posiadający jednocześnie własną praktykę lekarską, był swojego rodzaju reliktem przeszłości, łączącym lekarzy zatrudnionych na uniwersyteckich etatach z lekarzami uprawiającymi prywatną praktykę. Ostatnio jednak Thomas odnosił wrażenie, że Ballantine, którego sprawność jako chirurga wyraźnie spadła, zaczął wyżej stawiać profesorskie splendory niż prywatną praktykę. Gdyby tak rzeczywiście było, mogłoby to oznaczać zachwianie dotychczasowej równowagi między rywalizującymi ze sobą grupami.
– Teraz proszę o zapoznanie się z ostatnią stroną harmonogramu – oświadczył doktor Ballantine. – Chciałbym zwrócić uwagę na zmianę w planie operacji na przyszły tydzień.
Rozległ się szelest przewracanych kartek papieru. Thomas również zajął się odszukiwaniem ostatniej strony. Nigdy nie lubił zmian w swoich planach.
Ostatnia strona została podzielona w pionie na cztery równe kolumny, z których każda odnosiła się do jednej z czterech sal operacyjnych. Poziomo strona była podzielona na pięć dni tygodnia. Wewnątrz każdej kratki widniały nazwiska operujących tego dnia chirurgów. Thomas operował zazwyczaj w sali numer 18. Będąc najsprawniejszym wśród chirurgów, operował aż cztery razy dziennie z wyjątkiem piątku, kiedy ze względu na konferencję przeprowadzał tylko trzy operacje. Przede wszystkim więc Thomas zainteresował się planem operacji w osiemnastce. Patrzył i nie wierzył oczom. Plan przewidywał dla niego tylko trzy operacje każdego dnia. Oznaczało to cztery operacje mniej w ciągu tygodnia!