Jeszcze w sali operacyjnej Thomas poczuł nagły przypływ senności; właśnie obawa przed zaśnięciem wypędziła go z sali. W drodze do pokoju chirurgów nabrał więcej powietrza. Nie pamiętał już, ile kieliszków szkockiej wypił u Doris. W przyszłości powinien być bardziej ostrożny.
Na nieszczęście pokój chirurgów był zajęty przez dwie pielęgniarki, korzystające z przerwy na kawę. Miał zamiar wyciągnąć się na kanapie, ale ostatecznie postanowił położyć się na łóżku w przebieralni. Kiedy przechodził obok okna, wyjrzał na zewnątrz i dostrzegł światło w jednym z pokojów w przeciwległym budynku. Licząc od końca, uświadomił sobie, że było to okno gabinetu Ballantine'a. Spojrzał na zegar wiszący nad automatem do kawy: dochodziła druga! Czyżby dozorca zapomniał o wyłączeniu światła?
– Przepraszam – Thomas zwrócił się do pielęgniarek. – Będę w przebieralni, gdyby mnie szukano. Gdybym zasnął, proszę wejść i szturchnąć mnie mocno.
Idąc do przebieralni Thomas zastanawiał się, czy światło w oknie Ballantine'a ma coś wspólnego ze znajdującym się na parkingu samochodem Shermana. Jeśli tak, było w tym coś niepokojącego.
W pozbawionym okien pomieszczeniu nie było zupełnie ciemno: poprzez mały hall przenikało tutaj światło z pokoju chirurgów. Jak zwykle oba łóżka były tutaj puste; Thomas podejrzewał, że jest jedyną osobą, która z nich korzysta.
Z kieszeni koszuli wyjął małą, żółtą pigułkę. Zręcznie przełamał ją na dwie połowy. Jedną z nich położył na języku i trzymał tam przez chwilę, dopóki się nie rozpuściła. Drugą włożył z powrotem do kieszeni koszuli, na wypadek gdyby potrzebował jej później. Zanim zamknął oczy, zdążył zadać sobie pytanie, jak długo pozwolą mu spać.
Szpitalna klatka schodowa o godzinie drugiej czterdzieści pięć przypominała wnętrze olbrzymiego mauzoleum, a nie szpital. Głęboki, prostopadły szyb klatki – jak gardło tajemniczego molocha pochłaniający codziennie i wyrzucający na piętra setki ludzi i przedmiotów – był o tej porze przerażająco pusty i cichy; słychać było tylko jęk wiatru wydobywający się z samych wnętrzności budynku.
Nagle w drzwiach prowadzących z klatki na korytarz na osiemnastym piętrze pojawiła się postać; jednocześnie rozległ się świst, jaki wydaje powietrze wypełniające naczynie, które wcześniej było całkowicie opróżnione z gazów.
Ubrany w zwykły strój szpitalny mężczyzna nie zachowywał się lękliwie, ale najwyraźniej nie chciał być zauważony. Najpierw dokładnie sprawdził, czy korytarz na całej długości jest pusty, a potem dopiero zamknął za sobą drzwi.
Trzymając jedną rękę w kieszeni białego fartucha, mężczyzna podszedł po cichu do drzwi prowadzących do pokoju Jeoffry'ego Washingtona. Zatrzymał się pod nimi i nasłuchiwał przez chwilę. Z pobliskiego pokoju pielęgniarek nie dochodził nawet najmniejszy dźwięk – słychać było tylko odległe odgłosy monitorów i aparatów do oddychania.
W mgnieniu oka mężczyzna znalazł się w pokoju. Powoli zamknął za sobą drzwi. Panował tu półmrok – tylko trochę światła przenikało zza uchylonych drzwi do łazienki. Kiedy wzrok mężczyzny przyzwyczaił się do ciemności, wyjął on rękę z kieszeni; trzymał w niej napełnioną strzykawkę. Zdjął z igły osłaniający kapturek i podszedł do łóżka chorego. I zamarł w miejscu. Łóżko było puste!
Jeoffry Washington ziewnął tak szeroko, że aż łzy napłynęły mu do oczu. Potrząsnął głową i rzucił na stojący obok stolik egzemplarz "Time'u" sprzed trzech tygodni. Siedział w świetlicy dla chorych, znajdującej się naprzeciwko jego pokoju. Wstał z fotela i poruszał się, popychając przed sobą stojak z kroplówką. Szedł w stronę pokoju pielęgniarek w nadziei, że taki spacer będzie dobrym lekarstwem na bezsenność. Nadzieja jednak nie sprawdzała się.
Z pozbawionego drzwi pokoju obserwowała go Pamela Beckenridge. Zdążyła się już przyzwyczaić do wałęsania się pacjenta po korytarzu w ciągu ostatnich dwóch nocy. Ze względów oszczędnościowych nie korzystała z miejscowego baru, lecz przynosiła z domu kanapki. Właśnie miała zamiar zabrać się do jedzenia, kiedy zjawił się Jeoffry.
– Czy mogę dostać jeszcze jedną pigułkę nasenną? – zapytał.
Pamela najpierw przełknęła kęs, a następnie skinęła głową i poprosiła jedną z pielęgniarek, żeby dała mu żądaną pigułkę – miała na to zgodę doktora Shermana.
Jeoffry wziął pigułkę i popił ją wodą z małego papierowego kubka. Boże, ile by dał w tej chwili za trochę trawki. Powoli powlókł się korytarzem do swojego pokoju.
Na korytarzu zrobiło się jeszcze ciemniej, niż przed kilku zaledwie minutami. Na winylowej podłodze kładł się jego olbrzymi cień, rosnący w miarę jak szedł przed siebie. Cień ramienia stojaka z kroplówką wyglądał na podłodze jak laska proroka. Żeby otworzyć drzwi do swojego pokoju, uderzył je kołem stojaka. Kiedy znalazł się już w środku, ostrożnie zatrzasnął drzwi nogą; jeśli miał jakąkolwiek szansę zasnąć, musiał unikać hałasu i światła przenikającego z korytarza.
Ustawił stojak z kroplówką obok łóżka, usiadł na nim z zamiarem wyciągnięcia się. Nagle z trudem pohamował okrzyk przestrachu.
Z łazienki, jak widmo, wynurzyła się postać.
– Boże mój! – zawołał Jeoffry – pan naprawdę mnie przestraszył!
– Połóż się, proszę.
Jeoffry natychmiast wykonał polecenie. – Nie spodziewałem się pana o tej porze. – Z zainteresowaniem przyglądał się, jak niespodziewany gość wyjął strzykawkę i usiłował wpuścić jej zawartość do butelki z kroplówką. Nie szło mu to zręcznie; butelka kilkakrotnie zabrzęczała uderzając o stojak.
– Co to za lekarstwo? – zapytał z wahaniem Jeoffry.
– Witaminy – usłyszał odpowiedź.
Jeoffry pomyślał, że to dość dziwna pora na aplikowanie mu witamin, ale przecież szpital jest w ogóle osobliwym miejscem.
Tymczasem gość zrezygnował z dalszych prób przebicia nasady butelki, zamiast tego wbił igłę w plastykową rurkę tuż przy przegubie ręki Jeoffry'ego. To poszło mu znacznie łatwiej. Jeoffry widział, jak natychmiast podniósł się poziom płynu w rurce. Poczuł nagle ból, ale pomyślał, że jest to rezultat wzrostu ciśnienia w kroplówce.
Ale ból nie ustępował, na odwrót – wzmagał się.
– Boże wielki! Moja ręka! Pan mnie zabija! – zawołał Jeoffry. Czuł, że jakaś gorąca fala podnosi się coraz wyżej, wzdłuż podłączonego do kroplówki ramienia.
Gość chwycił go za rękę, starając się ją unieruchomić, a jednocześnie puścił kroplówkę tak szybko, że płyn spływał nieprzerwanym strumieniem.
Okropny, nie do zniesienia ból rozlewał się w piersi Jeoffry'ego jak rozpalona lawa. Wolną ręką usiłował chwycić intruza za ramię.
– Nie dotykaj mnie, ty pedale!
Mimo bólu Jeoffry posłuchał. Nagle ogarnął go strach, okropny strach, że dzieje się coś potwornego. Rozpaczliwie usiłował uwolnić swoje ramię ze śmiertelnego uścisku.
– Co pan robi? – wydusił z siebie. Próbował krzyczeć, ale tamten natychmiast zakrył mu szczelnie usta dłonią.
W tym samym momencie ciałem Jeoffry'ego wstrząsnął pierwszy spazm: wygiął się na łóżku w hak, gałki oczne wywróciły mu się do góry, zapadając jednocześnie w głąb oczodołów. Po pierwszych drgawkach nastąpiły kolejne – cała ich seria, jak przy ataku padaczki. Pod miotanym konwulsjami ciałem zakołysało się gwałtownie łóżko. Intruz puścił ramię Jeoffry'ego i odciągnął łóżko, żeby nie stukało w ścianę, a następnie wyjrzał na korytarz: był pusty. Wymknął się z pokoju i zniknął za drzwiami wiodącymi na klatkę schodową.
Tymczasem Jeoffry zwijał się w konwulsjach. Jego serce najpierw zaczęło bić nieregularnie, potem przez kilka sekund drgało jeszcze spazmatycznie i wreszcie zatrzymało się. W ciągu kilku minut mózg Jeoffry'ego przestał funkcjonować. Przez pewien jeszcze czas jego ciałem wstrząsały słabnące już konwulsje.
Thomas miał wrażenie, że dopiero co zasnął, gdy został nagłe rozbudzony szarpnięciem za ramię.
Przewrócił się na wznak oszołomiony i otworzył szeroko oczy: pochylała się nad nim uśmiechnięta twarz pielęgniarki.
– Potrzebują pana w sali operacyjnej, doktorze.
– Zaraz tam będę – odparł niewyraźnie.
Poczekał chwilę, aż pielęgniarka wyjdzie z pokoju i zsunął nogi z łóżka. Przez kilka minut siedział nieruchomo usiłując oprzytomnieć. Czasem, myślał, spać zbyt krótko jest jeszcze gorzej niż w ogóle nie spać. W końcu wstał, przeciągnął się i powlókł do swojej szafki. Wydobył z niej deksedrynę i popił wodą z kranu. Następnie przebrał się w świeży, biały strój szpitalny, wkładając do kieszeni na piersi zapasową połówkę pigułki.
Zanim dotarł do sali operacyjnej, dzięki deksedrynie całkowicie rozjaśniło mu się w głowie. Najpierw miał zamiar od razu przygotować się do operacji, ale przede wszystkim postanowił dowiedzieć się, po co go wezwano.
Stażyści stali zakłopotani wokół znajdującego się w narkozie pacjenta, trzymając wciąż ręce w sterylnym polu. Scena była raczej niepokojąca.
– O co… – zaczął Thomas ochrypłym głosem; od chwili przebudzenia się powiedział zaledwie kilka słów do pielęgniarki. Przełknął ślinę. – O co chodzi?
– Pan miał całkowitą rację z tym krwiakiem osierdzia – rzekł z szacunkiem Peter. – Nóż przebił osierdzie i skaleczył serce. Nie ma krwawienia, ale zastanawiamy się, czy nie powinniśmy założyć szwów na ranę.
Thomas poprosił pielęgniarkę o podanie mu wysokiego stołka, który ustawił tuż za Peterem. Ze stołka lepiej było widać wnętrze otwartej klatki piersiowej. Peter wskazał ranę i odsunął się na bok.
Thomas odetchnął z ulgą – była nieznaczna, nie naruszyła żadnego większego naczynia krwionośnego.
– Radzę pozostawić to w spokoju – oznajmił. – Niewielkie korzyści, jakie możemy osiągnąć z założenia szwów, mogą okazać się niewarte powikłań, które mogą wystąpić.
– W porządku – oświadczył Peter.
– Proszę nie ruszać także osierdzia – ostrzegł Thomas – w ten sposób możemy uniknąć tamponady po operacji. W przypadku krwawienia będzie służyć jako miejsce sączenia.
W godzinę później Thomas znajdował się już w biurze. Czuł się nie najlepiej po zażyciu deksedryny. Jego myśli wciąż krążyły wokół podejrzanej obecności Ballantine'a i Shermana tej nocy w szpitalu. Było oczywiste, że chodzi tu o jakieś intrygi, które budziły w nim coraz większy niepokój. Pomyślał, że chyba nie będzie dziś mógł zasnąć, jeśli nie przyjmie jakiejś pigułki.