IV
To był ich pierwszy wieczór w ruderze przy ulicy Chasle. Pojawił się historyk pierwszej wojny światowej, którą Francuzi zwą Wielką, błyskawicznie uścisnął dłonie kolegów, przebiegł po wszystkich czterech piętrach, a potem zniknął bez śladu.
Kiedy już podpisali umowę najmu, Marek najpierw odetchnął z ulgą, ale wkrótce poczuł, że znów budzą się wszystkie najczarniejsze obawy. Ten nadpobudliwy dziejopis współczesności, który pojawił się z pobladłą twarzą, ze swym nieustannie opadającym na oczy kosmykiem ciemnych włosów, w zaciśniętym pod szyją krawacie, szarej marynarce i sfatygowanych, ale angielskich pantoflach, wzbudzał w nim niechęć. Ten facet, nie mówiąc już nawet o tragedii, jaką niewątpliwie był dokonany przez niego wybór Wielkiej Wojny, wymykał się wszelkiej stałości, drętwy i zarazem na luzie, wesołkowaty i poważny, raz skłonny do jowialnej ironii, kiedy indziej pełen brutalnego cynizmu. Zdawał się wpadać ze skrajności w skrajność, to gniewny i zbuntowany, to pełen dobrego nastroju, a jego humor był zmienny i nieprzewidywalny. Niepokoił. Trudno było zgadnąć, jak ułoży się to sąsiedztwo. Życie pod wspólnym dachem z historykiem dwudziestego wieku, w dodatku chodzącym w krawacie, było sytuacją nową.
Marek spojrzał na Mateusza, który krążył po pustym pokoju mocno zadumany.
– Łatwo go przekonałeś?
– Starczyło kilka słów. Wstał, poprawił krawat, położył mi rękę na ramieniu i powiedział: „Braterstwo okopów to rzecz święta. Jestem z tobą”. Trochę teatralnie to zabrzmiało. Po drodze pytał mnie, co nas interesuje, czym się zajmujemy. Opowiedziałem mu trochę o prahistorii, o plakatach, o średniowieczu, o powieści miłosnej i silnikach. Mina mu zrzedła, pewnie z powodu średniowiecza. Ale wziął się w garść, pogadał trochę o niwelowaniu różnic społecznych w okopach, słowem, trochę bredził, i tyle.
– A teraz gdzieś zniknął.
– Ale zostawił torbę. To chyba dobry znak.
A potem spec od Wielkiej Wojny wrócił, niosąc na plecach skrzynkę drewna na opał. Marek nie sądził, że ten facet jest taki silny. Przynajmniej to mogło się na coś przydać.
Dlatego właśnie po biwakowej kolacji, którą jedli „na kolanie”, trzej badacze dziejów ludzkości, którzy wpadli w tarapaty, zebrali się przy płonącym w kominku ogniu. A kominek był brudny, osmalony i ogromny. „Ogień – oznajmił z uśmiechem Łukasz Devernois – jest wspólnym punktem wyjścia. Skromnym, ale jednak wspólnym. Może być wspólnym upadkiem, to zależy od nas. Poza kłopotami jest na razie jedynym, co na pewno nas łączy i cementuje przymierze. A przymierzy nie wolno lekceważyć”.
Łukasz poparł te słowa teatralnym i nieco patetycznym gestem. Marek i Mateusz obserwowali go, nie starając się nawet zrozumieć głębokiej myśli ukrytej w tej przemowie, i spokojnie grzali ręce nad ogniem.
– To proste – ciągnął Łukasz, podnosząc głos. – Dla silnego prahistoryka z tego domostwa, Mateusza Delamarre, ogień to podstawa… Małe grupki wylęknionych, owłosionych ludzi skupiają się na skraju groty, wokół życiodajnych płomieni, które odstraszają dzikie zwierzęta, przecież wiecie, Walka o ogień.
– Walka o ogień – przerwał Mateusz – została osnuta…
– Czy to ważne! – wpadł mu w słowo Łukasz. – Nie popisuj się erudycją, która nie robi na mnie wrażenia. Nie obchodzą mnie te jaskinie, honorowe miejsce przypada prehistorycznemu ogniowi. Idźmy dalej. Czas na Marka Vandooslera, który traci energię na liczenie „rozpalonych” średniowiecznych populacji… Mediewiści mają z tym piekielny kłopot. Można się zaplątać. Wspinając się po drabinie czasu, dochodzimy do mnie, a zatem do ognia Wielkiej Wojny. „Walka o ogień” i „Bitewny ogień Wielkiej Wojny”. Prawda, że to wzruszające?
Łukasz wybuchnął śmiechem, napił się wina, a potem dorzucił do ognia, popychając nogą duże polano. Marek i Mateusz uśmiechali się blado. Trzeba było jakoś przywyknąć do tego nieznośnego, ale niezbędnego gościa, który płaci jedną trzecią czynszu.
– W takim razie – podsumował Marek, bawiąc się sygnetami – kiedy dzielące nas różnice będą zbyt trudne, a przepaści czasowej nie da się pokonać, pozostaje nam rozpalić ogień? To miałeś na myśli?
– To nam może ułatwić życie – przyznał Łukasz.
– Rozsądny pomysł – ocenił Mateusz.
I nie wspominając już o czasie, grzali się w cieple ognia. Prawdę mówiąc, najbardziej martwiła ich chwila obecna i pogoda na ten i najbliższe wieczory. Zerwał się wiatr, rzęsisty deszcz wdzierał się do domu. Trzej mężczyźni rozglądali się, szacując zniszczenia, myśląc o koniecznych naprawach i czekającym ich wysiłku. Tymczasem pokoje świeciły pustkami, zamiast krzeseł mieli tylko skrzynki. Jutro wszyscy przyniosą tu swoje rzeczy. Trzeba będzie gipsować, naprawić instalację elektryczną, wymienić rury, powbijać haki. A Marek sprowadzi swojego starego wuja. Potem wyjaśni im całą sprawę. Co to za gość? Po prostu jego stary wuj. Najbliższy krewny i chrzestny ojciec. A czym zajmuje się ten chrzestny-wuj? Już niczym, jest emerytem. A przed emeryturą? Nieważne, pracował. Jako kto? Gdzie? Pytania Łukasza stawały się męczące. Miał państwową posadę, i tyle. Kiedyś opowie im o tym dokładniej.