NOCNY STRZAŁ
Był wczesny ranek, gdy Hunter przywiódł przed werandę pięć osiodłanych wierzchowców i jednego konia do objuczenia bagażem. Razem z bosmanem Nowickim wynieśli przygotowane juki ze sprzętem obozowym oraz żywnością, by je przytroczyć do uprzęży luzaka. Wkrótce wyszli z domu pozostali łowcy, uzbrojeni w karabiny i rewolwery.
– A gdzie jest Tomek? – zapytał Wilmowski nie widząc syna, który zazwyczaj pierwszy był gotów do drogi.
– Gdzieś stale teraz znika jak kamfora – zauważył Smuga zawieszając karabin na pasie na łęku siodła.
– Tomku! Tomku! Pospiesz się! – zawołał Wilmowski.
– Po co to robić gwałt? Przecież szkapy nam nie zwieją, a Tomkowi pewno nie służy kuchnia pana Browna – burknął bosman Nowicki wzruszając niechętnie ramionami. – Mógłbyś pan, panie Hunter, wyklarować swemu krajanowi, żeby trochę oszczędzał korzeni. Taniej by go to kosztowało i człowiek mógłby spokojnie siadać na szkapę. Dziwić się tu Tomkowi, kiedy ja sam czuję…
– A to co? Cóż to za maskarada? Czyś ty oszalał, chłopcze? – krzyknął Wilmowski, przerywając wywody bosmana na temat sposobu przyrządzania potraw.
Wszyscy spojrzeli w kierunku domu i ujrzeli Tomka ciągnącego na smyczy niezadowolonego Dinga. Mężczyźni jak na komendę wybuchnęli śmiechem. Chłopiec i jego ulubieniec przedstawiali niecodzienny widok: Tomek ubrany był w białą bluzę i długie spodnie wpuszczone w wysokie sztylpy, pomalowane grubo białym lakierem. Na głowie miał hełm korkowy z opadającą na kark muślinową osłoną. Z hełmu wokół głowy swobodnie zwisały futrzane ogonki. Spod zawiniętych powyżej łokci rękawów bluzy opadały na gołe ręce długie skrawki futerka. Dingo wyglądał równie dziwacznie. Nałożono mu specjalną uprząż, do której przytwierdzone były futrzane ogonki, powiewające jak chorągiewki. Pies gniewnie spoglądał na nie; wyraźnie niezadowolony, nie chciał iść za chłopcem.
– Co to ma znaczyć. Tomku? – skarcił go ojciec. – Wszyscy czekamy na ciebie, a ty stroisz sobie żarty.
– Ha, więc uważacie, panowie, że płatam głupie figle – odparł Tomek urażony rozbawieniem towarzyszy. – No, no! Niech i tak będzie! Ten się śmieje dobrze, kto się śmieje ostatni. Nie jestem jednak pewny, czy wkrótce nie zrobicie tego samego co ja!
– Cóż to znowu za pomysł, mój synu? W jakim celu mielibyśmy się przebierać za straszydła? – zapytał Wilmowski.
– Zapomnieliście widocznie, panowie, o tse-tse, której lot jest bezdźwięczny, a ukąszenie zabójcze dla koni, wołów, owiec, psów i nawet dla najsilniejszych ludzi, panie bosmanie – odparł zjadliwie Tomek, specjalnie akcentując wyrazy.
Przerwał na chwilę, aby stwierdzić, jakie wrażenie wywarły jego słowa. Przesądny jak większość marynarzy, bosman przestał się natychmiast śmiać. Hunter również spoważniał. Tomek chrząknął zadowolony i dodał:
– Najlepszą ochroną przeciwko tse-tse jest biały kolor ubrania, ponieważ ostrożna mucha nie lubi jasnego tła, na którym jest zbyt widoczna. Ogonki futrzane natomiast spełniają doskonale rolę wachlarzy. W tym też celu krajowcy stroją się w nie według zapewnień pana Smugi, który chyba dobrze wie, co mówi.
– Łatwo odgadnąć, że nasłuchałeś się jakichś bzdurnych opowiadań. Oj, Tomku, kiedy ty wreszcie spoważniejesz? – powiedział ojciec.
Smuga, ubawiony wyjaśnieniami chłopca, uśmiechnął się dyskretnie, a bosman rzekł pojednawczo:
– Ostatecznie nie ma znów z czego tak się śmiać. Pamiętam jeszcze ze szkoły, że i z Kopernika wszyscy najpierw szydzili. Może ten chłopak kapuje się nieźle na rzeczy? Każdy pędrak ma swój rozum…
– Szkoda teraz czasu na sprzeczanie się o głupstwa – zakończył rozmowę Wilmowski. – Spuść, Tomku, psa ze smyczy i siadaj na konia. Dingo na pewno zaraz zapomni o swoim stroju i pobiegnie za nami.
Tomek odpiął obrożę. Nie spiesząc się wsiadł na wierzchowca. Ruszyli stępa z miejsca. Dingo wstrząsnął kilka razy grzbietem, lecz nie mogąc się pozbyć niewygodnej uprzęży, szczeknął chrapliwie, po czym pogonił za łowcami.
Wkrótce podróżnicy zostawili daleko za sobą plantacje kawy oraz łany porosłe kukurydzą i bananowcami. Po dwóch godzinach wjechali w kraj o charakterze stepowo-pustynnym. W południe, to jest w czasie najintensywniejszego działania słońca, zatrzymali się na dłuższy postój. Szczery step nie dawał możliwości schronienia przed upałem, rozbito więc namioty, w których można było zaznać trochę cienia.
Po krótkim wypoczynku łowcy znów dosiedli koni. Okolica z wolna zmieniała wygląd. Teren stawał się pagórkowaty, później górzysto-skalny. Niebawem konie wkroczyły na wąską, pnącą się w górę ścieżkę, która biegła grzbietem nad przepaścistym stokiem. Zatrzymali się dopiero na szczycie przełęczy. U jej stóp rozciągała się równina, otoczona ze wszystkich stron skalistymi wzgórzami. Wokół przeważała płowa barwa stepu, miejscami tylko zieleniły się krzewy lub ciemniały gęste zarośla. Pasma wysokich drzew, jakby zielone wstęgi, znaczyły łożyska rzeczułek. Jak się później okazało, niektóre z nich były zupełnie wyschłe, podczas gdy w innych jeszcze dość głęboka woda płynęła wartkim strumieniem.
Łowcy pognali konie. Zjechali zboczem w dół, wypatrując z daleka miejsca na nocleg. Zatrzymali się na brzegu rzeczułki. Tomek z ochotą pomagał przy rozbijaniu obozu i zbieraniu chrustu na ognisko. Nie brakowało tutaj opału; skaliste brzegi porastała gęstwina drzew akacjowych.
Nadszedł gwieździsty, chłodny wieczór, toteż łowcy wydobyli z juków grube, wełniane koce. Na protesty Tomka, że śmiesznie byłoby przykrywać się nimi w Afryce Równikowej, ojciec wyjaśnił mu krótko:
– Chociaż, jak słusznie twierdzisz, jesteśmy niemal na równiku, znajdujemy się jednocześnie na wysokości dwóch tysięcy metrów nad poziomem morza. Z tego względu noce tu są dość chłodne, o czym przekonasz się wkrótce.
Postanowiono czuwać w nocy na zmianę: Ponieważ Tomek stanowczo nie zgodził się na wyłączenie go z czat, wyznaczono mu najwcześniejszy dyżur. Zaraz po kolacji udał się do namiotu na krótki wypoczynek. Zdawało mu się, że zaledwie zdążył przymknąć powieki, gdy poczuł potrząśnięcie za ramię. Przebudził się natychmiast i zapytał:
– Czy mam już wstać na czaty?
– Czas stanąć na posterunku – przytaknął Hunter, który podczas wyprawy pełnił jednocześnie funkcję przewodnika i oboźnego. – Wszyscy położyli się już spać. Masz zegarek? To dobrze, teraz dochodzi dziesiąta. O dwunastej zbudzisz pana Smugę. Chodź!
Tomek wygrzebał się spod moskitiery; za nim wyskoczył Dingo. Chłopiec przypasał rewolwer i wziął do rąk sztucer.
– Już jestem gotów – oznajmił wychodząc z namiotu.
– Chłodno ci będzie – ostrzegł tropiciel. – Może nałożysz coś cieplejszego?
– Rozgrzeję się obchodząc obóz dookoła. Co należy do moich obowiązków?
– Dorzucaj chrustu do ognia, żeby nie wygasł, i dobrze nasłuchuj. W pobliżu znajduje się wodopój zwierząt, ale one się nie zbliżą do płonącego ogniska. Gdyby cokolwiek wydało ci się podejrzane, zbudzisz któregoś z nas. Nie będziesz się bał czuwać w pojedynkę?
– Nie, proszę pana. Australijczyk Tony nauczył mnie nie bać się puszczy. Już w Australii odbywałem samotne nocne wędrówki. Bardzo lubiłem tropić na własną rękę niedźwiadki koala.
Hunter uważnie spojrzał na Tomka. Ku swemu zdziwieniu nie ujrzał w nim podniecenia czy strachu, co byłoby w jego wieku zrozumiałe. Uśmiechnął się nieznacznie widząc marsową minę chłopca i powiedział:
– Dobranoc!
– Dobranoc panu! – odparł Tomek, sprawdzając uważnie zamek sztucera.
Hunter znikł w pobliskim namiocie, który dzielił z bosmanem Nowickim.
– Jak się spisuje nasz mikrus? – zapytał marynarz.
– Jak stary wyga – poinformował tropiciel.
– Byczy kumpel, mówię panu, ale chyba będziemy trzymali wachtę razem z nim?
– O tej porze zazwyczaj nic się na stepie nie dzieje, obiecałem jednak panu Wilmowskiemu, że zaopiekuję się chłopcem. Znajdujemy się w pobliżu terenów zamieszkałych przez Masajów. Lepiej więc wiedzieć, co w trawie piszczy.