— Bezpieczniej, jako żywo — dodał znacząco drugi, mierząc Szczupaka długim spojrzeniem. - Godzi się wszakoż dodać, że widzieliśmy tu niedawno w okolicy wyzimskiego bajlifa konny patrol. Wielce są oni do wieszania skorzy, marny los grasanta, którego na licu pochwycą.
— I wielebni dobrze — Szczupak odzyskał kontenans, wyszczerzył się szczerbato. - Wielebni, dobrze, waćpanowie, że jest na łotrzyków prawo i kara, słuszny to porządek. Ruszajmy tedy w drogę, do Wyzimy, do armii, bo paterotyczny obowiązek wzywa.
Lancknecht patrzył na niego długo i dość pogardliwie, potem wzruszył ramionami, poprawił mieczysko na plecach i pomaszerował drogą. Jego towarzysz, Jarre, tudzież handlarz ze swym osłem i wozem ruszyli za nim, a z tyłu, w małym oddaleniu, poczłapała Szczupacza hałastra.
— Dzięki wam — rzekł po jakimś czasie handlarz, popędzając osła witką — panowie rycerze. A i tobie dzięki młody paniczu.
— Noc to — machnął ręką lancknecht. - Przywyklim.
— Różni do wojska ciągną — jego towarzysz obejrzał się przez ramię. - Przyjdzie na wieś lub miasteczko przymus wybrańca z co dziesiątego łanu dać, to czasem korzystają, by tą modłą najsamprzód co najgorszej swołoczy się pozbyć. I pełne później trakty takich, o, jak ci tam, zawalidrogów. No, ale już tam w armii wyćwiczy ich w posłuchu gefrejterski kij, nauczą się gałgany moresu, gdy raz a drugi pójdą na praszczęta, w uliczkę z rózeg…
— Ja — pospieszył z wyjaśnieniem Jarre — idę zaciągnąć się na ochotnika, nie z przymusu.
— Chwali się, chwali — lancknecht spojrzał na niego, podkręcił nawoskowany koniuszek wąsa. - A to i widzę, żeś ty z deczko innej niż tamci ulepiony gliny. Czemuż to z nimi pospołu?
— Los nas zetknął.
— Widziałem już — głos żołnierza był poważny — takie losowe zetknięcia i zbratania, co zbratanych pod jedną wspólną przywiodły szubienicę. Wyciągnij z tego naukę, chłopcze.
— Wyciągnę.
Nim przyćmione chmurami słońce stanęło w zenicie, dotarli do traktu. Tu czekała ich wymuszona przeprawa w podróży. Podobnie jak spora grupa wędrowców, którzy musieli się zatrzymać — trakt bowiem szczelnie wypełniony był maszerującym wojskiem.
— Na południe — znacząco skomentował kierunek marszu jeden z lancknechtów. - Na front. Ku Mariborowi i Mayenie.
— Znaki bacz — wskazał głową drugi.
— Redańczycy — powiedział Jarre. - Srebrne orły na karmazynie.
— Dobrześ zgadł — lancknecht poklepał go po ramieniu. - Iście łebski z ciebie młodzik. To jest redańskie wojsko, które królowa Hedwig w pomoc nam przysłała. My teraz jednością mocni, Temeria, Redania, Aedirn, Kaedwen, teraz my wszyscy alianci, jednej sprawy adherenci.
— Rychło w czas — odezwał się zza ich pleców Szczupak z wyraźnym przekąsem. Lancknecht obejrzał się, ale nic nie powiedział.
— Owóż siądźmy — zaproponował Melfi — i wytchnąć dajmy kulasom. Tego wojska końca nie widać, wiele czasu minie, nim się droga oswobodzi.
— Siędźmy — rzekł handlarz — tamój, na górce, stamtąd prospektum lepsze.
Redańska konnica przejechała, na nią, wzbijając pył, maszerowali kusznicy i pawężnicy. Za nimi widać już było kolumnę jadącej stępa pancernej jazdy.
— A tamci — wskazał pancernych Melfi — pod inszym idą znakiem. Czarną mają sztandartę, biało czymsiś upstrzoną.
— Ot, prowincja ciemna — lancknecht spojrzał na niego z pogardą. - Godła własnego króla nie poznają. To są srebrne lilije, tępa głowo…
— Pole czarne srebrnymi liliami usiane — powiedział Jarre i naraz zapragnął udowodnić, że kto jak kto, ale on nie jest ciemną prowincją.
— W dawnym herbie królestwa Temerii — zaczął — widniał lew kroczący. Ale tamerscy koronni książęta odmiennego herbu używali, a to mianowicie tym sposobem, że do tarczy dodawali dodatkowe pole, w którym były trzy lilie. Albowiem w symbolice heraldycznej jest kwiat lilii znakiem następcy tronu, królewskiego syna, dziedzica tronu i berła…
— Mądruś zasrany — szczeknął Klaproth.
— Niechaj go i zawrzyj gębę, koński łbie — rzekł groźnie lancknecht. - A ty, chłopcze praw dalej. Ciekawe to.
— A gdy królewicz Goidemar, syn starego króla Gardika, szedł do boju przeciw insurgentom diablicy Falki, wojsko temerskie właśnie pod jego znakiem, pod godłem linii walczyło i walne odnosiło przewagi. I gdy Goidemar tron po ojcu odziedziczył, na pamiątkę owych przewag i dla cudownego ocalenia żony i dziatek z rąk wrażych herbem królestwa ustanowił trzy lilie srebrne w polu czarnym. A później król Cedric specjalnym dekretem herb państwowy tym sposobem odmienił, że jest czarna tarcza srebrnymi liliami usiana. I taki jest Temerii herb po dziś dzień. Co łacno możecie wszyscy naocznie stwierdzić, albowiem traktem właśnie tameryjscy kopijnicy jadą.
— Bardzoś zgrabnie — rzekł handlarz — nam to wykoncypował, paniczu.
— Nie ja — westchnął — lecz Jan z Attre, uczony heraldyk.
— I tyś nie gorzej, widno, wyuczony.
— W sam raz — dorzucił półgłosem Szczupak — na rekruta. By dać się utłuc pod tych srebrnych liliji znakiem, za króla i Temerię.
Usłyszeli śpiew. Groźny, wojacki, huczący jak sztormowa fala, jak pomruk zbliżającej się burzy. Śladem za Temeryczykami szło równym i zwartym szykiem inne wojsko. Szara, niemal bezbarwna kawaleria, nad którą nie powiewały chorągwie ani proporce. Przed jadącymi na czele kolumny dowódcami niesiono ozdobioną końskimi ogonami tykę z poziomą poprzeczką, do której przybite były trzy ludzkie czaszki.
— Wolna Kompania — wskazał szarych jeźdźców lancknecht. - Kondotierzy. Najemne wojsko.
— Zrazu widać — westchnął Melfi — że bitni. Chłop w chłopa! A równo idą, by na paradzie…
— Wolna kompania — powtórzył lancknecht. - Przypatrzcie się, kmiotki i gołowąsy, prawdziwemu żołnierzowi. Owi już w boju byli, oni to, kondotierzy właśnie, banderie Adama Pangratta, Molli, Frontina i Abatemarco, one szalę przeważyły pod Mayeną, dzięki nim pękł nilfgaardzki pierścień, im to zawdzięczać, że twierdza oswobodzona.
— Wierę — dodał drugi — waleczny i mężny to naród, owi kondotierzy, w bitwie nieustępliwy jak ta skała. Choć za pieniądze Wolna Kompania służy, jak z ich piosenki łacno wymiarkujesz.
Oddział zbliżał się stępa, śpiew grzmiał mocną i gromką, lecz dziwnie ponurą, złą nutą.
— Ech, u takich służyć — westchnął znowu Melfi. - Z takimi pospołu wojować… Zaznałby człek sławy a łupu…
— Wzrok mnie myli abo jak? — Okultich zmarszczył twarz. - Na czele drugiego hufu… Baba? To oni pod babską wojują komendą, owe najemniki?
— Baba to — potwierdził lancknecht. - Ale nie byle jaka baba. To Julia Abatemarco, co na nią wołają Słodka Trzpiotka. Wojowniczka, że ho, ho! Pod jej to komendą roznieśli kondotierzy zagon Czarnych i elfów pod Mayeną, choć jeno w dwakroć po pięć setek na trzy tysiące uderzyli.
— Owociem słyszał — odezwał się Szczupak dziwnym, obleśnie służalczym, a zarazem złośliwym tonem — że nie na wiele się ta wiktoria zdała, w błoto poszły wydane na najmitów dukaty. Pozbierał się Nilfgaard i znowu zadał naszym bobu, a tęgiego. I Mayenę znów opasał. A może już i dobył twierdzy? A może już tu zmierza? Może lada dzień tutaj będzie? Może już ci przekupni kondotierzy dawno nilfgaardzkim złotem przekupieni?
— A może — przerwał rozsierdzony żołnierz — w mordę chcesz dostać, chamie? Bacz, za szczekanie przeciw naszemu wojsku strykiem karzą! Zawrzyj tedy gębę, pókim dobry!
— Ooo! — osiłek Klaproth, rozwarłszy szeroko usta, rozładował sytuację. - Ooo, patrzajta! Jakie śmieszne kurduple idą!
Drogą, pod gruchy litawrów, zajadłe trąbienie kobz i dziki świst piszczałek, maszerował szyk piechoty uzbrojonej w halabardy, gizarmy, berdysze, cepy i kolczaste wekiery. Odziani w futrzane burki, kolczugi i szpiczaste szyszaki żołnierze byli rzeczywiście niezwykle niscy.
— Krasnoludy z gór — wyjaśnił lancknecht. - Któryś z regimentów Mahakamskiego Ochotniczego Hufu.
— A jażem myślał — rzekł Okultich — że krasnoludy nie z nami, a przeciw nam. Że zdradziły nas one paskudne karły i że z Czarnymi w zmowie…
— Tyś myślał — lancknecht spojrzał na niego z politowaniem. - A czym, ciekawość? Ty, kapcanie, gdybyś w zupie połknął karalucha, to w kiszkach więcej byś miał rozumu aniżeli w głowie. Ci, którzy tam maszerują, to któryś z regimentów krasnoludzkiej piechoty, którą przysłał nam w sukurs Brouver Hoog, starosta z Mahakamu. Oni też w większości już w boju byli, straty mieli duże, tedy ich pod Wyzimę cofnęli na przeformowanie.
— Bitny to naród, krasnoludy — potwierdził Melfi. - Mnie, jak w Ellander w oberży kiedyś jeden w ucho na Saoine dał, to mi w tym uchu dzwoniło do Yule.
— Krasnoludzki regiment jest w kolumnie ostatni — lancknecht osłonił oczy dłonią. - Koniec przemarszu, gościniec zaraz wolny będzie. Zbierajmy się i w drogę, bo już skoro południe.
— Tyle wojennego luda na południe maszeruje — powiedział sprzedawca amuletów i driakwi — że niechybnie wielka będzie wojna. Wielkie spadną na ludzi nieszczęścia! Wielkie klęski na armie! Ginął będzie lud tysiącami od miecza i pożogi. Owóż uważacie, panowie, że ów kometa, którego na niebie co noc widać, czerwony ogon ognisty za sobą wlecze. Jeślić u komety ogon siny albo blady, zwiastuje on zimne choroby, febry, pleury, flegmy i katary, a takowoż nieszczęścia wodne, jak powodzie, ulewy albo długie słoty. Czerwona zasię barwa wskazuje, że jest to kometa gorączki, krwi i ognia,a takowoż żelaza, które z ognia się rodzi. Straszne, straszne klęski spadną na lud! Wielkie pogromy będą i rzezie. Jak to stoi w tym proroctwie: będą trupy leżeć wysoko na łokci dwanaście, na opustoszałej ziemi wyć będą wilcy, a człek ślad stopy drugiego człeka będzie całował… Biada nam!