— Prawdziwie ciepłą? Trzy… Nie, cztery dni temu.

— Chodź.

*****

— Jedz wolniej, synku — upomniał Zoltan Chivay, jeden z kamratów Dennisa Cranmera. - To niezdrowo żreć na chybcika, nie żując jak należy. Dokąd ci tak spieszno? Wierz mi, nikt ci tej stawy nie odbierze.

Jarre nie był tego taki pewien. W głównej sali zajazdu "Pod Misiem Kudłaczem" odbywał się właśnie pojedynek na kułaki. Dwóch przysadzistych i szerokich jak piece krasnoludów prało się pięściami, aż dudniło, wśród ryku kamratów z Ochotniczego Hufu i aplauzu miejscowych prostytutek. Trzeszczała podłoga, padały meble i naczynia, a krople rozsiewanej z rozbitych nosów krwi sypały się dookoła jak deszcz. Jarre tylko czekał, kiedy któryś z wojowników runie na ich oficerski stół, zwalając drewniany talerz ze świńskimi golonkami, michę parzonego grochu i gliniane kufle. Przełknął szybko odgryziony kawał tłustości, wychodząc z założenia, że to, co połknięte, to jego.

— Nie bardzo pojąłem, Dennis — drugi krasnolud, nazywany Sheldonem Shaggsem, nawet nie odwrócił głowy, choć jeden z walczących omal go nie zawadził, zadając sierpowy. - Skoro ten chłopak, to jaką modą jemu się zaciągać? Kapłanom krwi przelewać nie lza.

— On jest wychowankiem świątyni, nie kapłanem.

— Nigdy, psiakrew, nie mogłem zrozumieć tych pokrętnych ludzkich zabobonów. No, ale z cudzych wierzeń nie godzi się drwić… Wynika jednak, że ten tu młodzian, choć w świątyni wychowany, nie ma nic przeciwko rozlewowi krwi. Zwłaszcza nilfgaardzkiej. Co, młodzieńcze?

— Dajże mu w spokoju zjeść, Skaggs.

— Ja z chęcią odpowiem… — Jarre przełknął kęs golonki i wpakował do ust przygarść grochu. - Otóż jest to tak: przelewać krew wolno na wojnie sprawiedliwej. W obronie wyższych racji. Dlatego się zaciągnąłem… Matka ojczyzna wzywa…

— Widzicie sami — Sheldon Skaggs powiódł wzrokiem po towarzyszach — jak wiele jest prawdy w twierdzeniu, że ludzie to rasa bliska nam i pokrewna, że wywodzimy się z jednego korzenia, i my, i oni. Najlepszy dowód, o, siedzi przed nami i ciamka groch. Innymi słowy: multum takich samych głupich zapaleńców spotkacie wśród młodych krasnoludów.

— Zwłaszcza po mayeńskiej potrzebie — zauważył chłodno Zoltan Chivay. - Po wygranej batalii zawsze wzrasta zaciąg ochotniczy. Pęd ustaje, gdy rozejdzie się wieść o idącym w górę Iny wojsku Menno Coehoorna, ziemię i wodę zostawiającym.

— Żeby tylko nie zaczął się wtedy pęd w drugą stronę — mruknął Cranmer. - Nie mam ja jakoś zaufania do ochotników. Ciekawe, że co drugi dezerter to właśnie ochotnik.

— Jak możecie… — Jarre o mało się nie udławił. - Jak możecie sugerować coś podobnego, panie… Ja z pobudek ideowych… Na wojnę sprawiedliwą i słuszną… Matka ojczyzna…

Pod ciosem, który, jak zdawało się chłopcu, wstrząsnął posadami budynku, jeden z walczących krasnoludów runął, kurz ze szpar podłogi wzbił się na pół sążnia w górę. Tym razem jednak obalony, miast zerwać się i grzmotnąć adwersarza, leżał, niezdarnie i niezbornie poruszając kończynami, budząc skojarzenia z wielkim, przewróconym na grzbiet chrabąszczem.

Dennis Cranmer wstał.

— Sprawa rozstrzygnięta! — ogłosił gromko, rozglądając się po karczmie. - Stanowisko dowódcy roty wakujące po bohaterskiej śmierci Elkany Fostera, poległego na polu chwały pod Mayeną, obejmuje… Jak ci, synu? Bom zapomniał?

— Blasco Grant! — zwycięzca w kułacznym boju wypluł na podłogę ząb.

— obejmuje stanowisko Blasco Grant. Czy są jeszcze jakieś kwestie sporne dotyczące awansów? Nie ma? To i dobrze. Gospodarzu! Piwa!

— O czym to myśmy?

— O wojnie sprawiedliwej — zaczął wyliczać Zoltan Chivay, odginając palce. - O ochotnikach. O dezerterach…

— Właśnie — przerwał Dennis. - Wiedziałem, że chciałem do czegoś nawiązać, a rzecz tyczyła dezerterujących i zdradzających ochotników. Przypomnijcie sobie były cintryjski korpus Vissegerda. Skurwysyny, okazuje się, nie zmieniły nawet sztandaru. Wiem to od kondotierów z Wolnej Kompanii, z banderii Julii "Słodkiej Trzpiotki". Pod Mayeną banderia Julii ścięła się z Cintryjczykami. Szli w awangardzie nilfgaardzkiego zagonu, pod samą chorągwią z lwami…

— Wezwała ich matka ojczyzna — wtrącił ponuro Skaggs. - I cesarzowa Ciri.

— Ciszej — syknął Dennis.

— Prawda — odezwał się milczący do tej pory czwarty krasnolud, Yarpen Zigrin. - Ciszej, i ciszej od cichości samej! I nie ze strachu przed szpiclami, a dlatego, że nie gada się o rzeczach, o których nie ma się bladego pojęcia.

— Ty zaś, Zigrin — wypiął brodę Skaggs — owo pojęcie masz, tak?

— Mam. I rzeknę jedno: nikt, czy to Emhyr var Emreis, czy to czarownicy rebelianci z Thanedd, czy nawet sam diabeł, nie zdołaliby do niczego zmusić tej dziewczyny. Nie zdołali by jej złamać. Ja to wiem. Bo ja ją znam. To mistyfikacja to całe małżeństwo z Emhyrem. Mistyfikacja, na którą dali się złapać różni durnie… Inne, powiadam wam, jest tej dziewki przeznaczenie. Całkiem inne.

— Gadasz — mruknął Skaggs — jakbyś ją naprawdę znał, Zigrin.

— Zostaw — warknął niespodziewanie Zoltan Chivay. - Z tym przeznaczeniem to on ma rację. Ja w to wierzę. Mam po temu powody.

— At — machnął ręką Sheldon Skaggs. - Co tu gadać darmo. Cirilla, Emhyr, przeznaczenie… Odległe to kwestie. Bliższa zasię kwestia, panowie, to Menno Coehoorn i Grupa Armii "Środek".

— Ano — westchnął Zoltan Chivay. - Coś mi się widzi, że nie minie nas wielka batalia. Może największa, jaką zna historia.

— Wiele — mruknął Dennis Cranmer. - Zaiste, wiele się rozstrzygnie…

— A jeszcze więcej się skończy.

— Wszystko… — Jarre beknął, obyczajnie przysłaniając usta dłonią. - Wszystko się skończy.

Krasnoludy przypatrywały mu się przez chwilę, zachowując milczenie.

— Nie całkiem — odezwał się wreszcie Zoltan Chivay — pojąłem cię, młodzieńcze. Nie zechciałbyś wyjaśnić, co miałeś na myśli?

— W radzie książęcej… — zająknął się Jarre. - E Ellander znaczy, mówiono, że zwycięstwo w tej wielkiej wojnie dlatego jest tak ważne, bo… Bo jest to wielka wojna, która położy kres wszystkim wojnom.

Sheldon Skaggs parsknął i opluł sobie brodę piwem. Zoltan Chivay zaryczał w głos.

— Wy tak nie sądzicie, panowie?

Teraz na Dennisa Cranmera wypadła kolej parsknąć. Yarpen Zigrin zachował powagę, patrzył na chłopca baczniej i jakby z troską.

— Synu — powiedział wreszcie bardzo serio. - Spójrz. Tam przy szynkwasie siedzi Evangelina Parr. Jest ona, trzeba przyznać, pokaźna. Ba, nawet wielka. Ale mimo jej rozmiarów ponad wszelką wątpliwość nie jest to kurwa zdolna położyć kres wszystkim kurwom.

*****

Skręciwszy w ciasny i bezludny zaułek, Dennis Cranmer zatrzymał się.

— Trza mi cię pochwalić, Jarre — powiedział. Wiesz, za co?

— Nie.

— Nie udawaj. Przede mną nie musisz. Warte pochwały jest, żeś ni okiem mrugnął, gdy o tej Cirilli gadano. Jeszcze bardziej chwalebne, żeś wówczas gęby nie otwarł… No, no, nie rób głupiej miny. Ja wiedziałem wiele o tym, co się działo u Nenneke za świątynnym murem, możesz mi wierzyć, że wiele. A gdyby tego ci było mało, to wiedz, żem słyszał, jakie imię ci handlarz na medalionie wypisał.

— Trzymaj tak dalej — krasnolud taktownie udał, że nie zauważa pąsów, którymi oblał się chłopiec. - Trzymaj tak dalej, Jarre. I nie tylko w sprawie Ciri… Na co ty się gapisz?

Na ścianie widocznego w wylocie uliczki spichlerza widniał koślawy, wymalowany wapnem napis głoszący: RÓB MIŁOŚĆ NIE WOJNĘ. Tuż pod spodem ktoś — znacznie mniejszymi literami — nabazgrał: RÓB KUPĘ CO RANO.

— Ty w inną stronę patrz, durny — szczeknął Dennis Cranmer. - Za samo patrzenie na takie napisy możesz podpaść, a powiesz co nie w porę, oćwiczą u słupa, krwawo skórę z grzbietu złuszczą. Tu chybkie sądy! Wielce chybkie!

— Widziałem — mruknął Jarre — szewca w dybach. Jakoby za sianie defetyzmu.

— Jego sianie — stwierdził poważnie krasnolud, ciągnąc chłopca za rękaw — polegało prawdopodobnie na tym, że odprowadzając syna do oddziału, płakał, miast wznosić patriotyczne okrzyki. Za poważniejszą siejbę inaczej tu karzą. Chodź, pokażęć.

Wyszli na placyk. Jarre cofnął się, zakrywając rękawem usta i nos. Na wielkiej kamiennej szubienicy wisiało kilkanaście trupów. Niektóre — zdradzał to wygląd i zapach — wisiały już długo.

— Ten — wskazał Dennis, oganiając się jednocześnie od much — wypisywał na murach i płotach głupie napisy. Tamten twierdził, że wojna to sprawa panów i że nilfgaardzcy wybranieccy chłopi nie są jego wrogami. Tamten po pijanemu opowiadał następującą anegdotkę: "Co to jest dzida? To broń wielmożów, kij, mający biedaka na każdym z końców". A tam, na końcu, widzisz tę babę? To bajzelmama z wojskowego bordelu na kółkach, który ozdobiła napisem: "Ciupciaj, wojaku, dziś! Bo jutro możesz już nie móc".

— I tylko za to…

— Jedna z jej dziewczyn miała nadto, jak się okazało, trypra. A to już paragraf o dywersji i obniżaniu zdolności bojowej.

— Zrozumiałem, panie Cranmer — Jarre wyprężył się w pozycji, którą uważał za żołnierską. - Ale nie obawiajcie się o mnie. Ja nie jestem żadnym defetystą…

— Gówno zrozumiałeś i nie przerywaj mi, bom nie skończył. Ten ostatni wisielec, ten już dobrze zaśmierdziały, zawinił tylko tym, że na gadkę szpicla prowokatora zareagował okrzykiem: "Prawiście, panie, racja wasza, tak jest, nie inaczej, jak dwa a dwa cztery!" Teraz powiedz, żeś zrozumiał.

— Zrozumiałem — Jarre rozejrzał się ukradkiem. - Będę uważał. Ale… Panie Cranmer… Jak to jest naprawdę…

Krasnolud też się rozejrzał.

— Naprawdę — powiedział cicho — to jest tak, że Grupa Armii "Środek" marszałka Menno Coehoorna idzie na północ w sile jakichś stu tysięcy chłopa. Naprawdę, to gdyby nie powstanie w Verden, już by tu byli. Naprawdę, to dobrze by było, gdyby doszło do rokowań. Naprawdę, to Temeria i Redania nie mają sił, by powstrzymać Coehoorna. Naprawdę, nie przed strategiczną rubieżą Pontaru.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: