Niewątpliwie boksy w stajni były wygodne i czyste, ale stajenni rozpływali się w zachwytach nad nowymi pomieszczeniami hotelowymi. Hotel dla mnie także był zaskoczeniem. Składał się z pokoju rekreacyjnego i dwóch sypialni po trzydzieści łóżek, zasłanych czystą pościelą i puszystymi niebieskimi kocami. Nad każdym łóżkiem była nocna lampka, poliwinylowa wykładzina na podłodze, centralne ogrzewanie pod podłogą, nowoczesne prysznice w umywalni i suszarnia na mokre rzeczy. Całość była jasna i przytulna, a rozwiązania kolorystyczne zdradzały rękę profesjonalisty.

– Kurczę, jesteśmy w jakimś cholernym Hiltonie – powiedział jeden ze stajennych, zatrzymując się obok mnie w drzwiach sypialni. Po chwili położył swą płócienną torbę na jednym z wolnych łóżek.

– Nie widziałeś nawet połowy – wtrącił kościsty, długoręki chłopak w zniszczonym niebieskim golfie. – Na końcu korytarza jest cholernie wielka świetlica z porządnymi krzesłami, telewizją, stołem pingpongowym i w ogóle.

Włączyły się także inne głosy.

– Tu jest tak jak w Newbury.

– Co najmniej.

– Uważam, że lepiej niż w Ascot. Wiele głów przytaknęło.

– W Ascot są piętrowe łóżka, nie tak jak tu.

Domy noclegowe w Newbury i Ascot były, jak się zdaje, najwygodniejsze ze wszystkich.

– Można by przypuszczać, że szefowie nagle zorientowali się, że też jesteśmy ludźmi – powiedział chłopiec o ostrych rysach i wojowniczym, nieprzyjemnie skrzeczącym głosie.

– Daleko to odbiega od zapchlonych domów noclegowych z dawnych czasów – przytaknął niewielki wysuszony mężczyzna w średnim wieku, którego twarz wyglądała jak wyciśnięte jabłko. – Ale mówił mi jeden gość, że w Ameryce stajenni zawsze mają tak dobrze.

– Wiedzą, że jeśli nie zaczną nas dobrze traktować, to nie znajdą nikogo do brudnej roboty – rzekł skrzeczący. – Czasy się zmieniają.

– Tam, gdzie trafiam, widzę, że traktują nas całkiem przyzwoicie – powiedziałem kładąc moje rzeczy na pustym łóżku, obok skrzeczącego, i starając się być naturalnym, zwyczajnym, nie zwracającym uwagi. Czułem się znacznie bardziej skrępowany niż w Sław, gdzie w końcu doskonale wszystko znałem i mogłem utrzymywać normalne stosunki z innymi stajennymi. Ale tutaj miałem spędzić tylko dwie noce i jeśli w ogóle zamierzałem coś osiągnąć, to musiałem skierować rozmowy na to, co chciałem usłyszeć.

Księgi koni były dla mnie teraz przejrzyste jak elementarz, a przez całe dwa tygodnie uważnego słuchania rozmów starałem się nasiąknąć jak najbardziej żargonem wyścigowym, ale ciągle powątpiewałem, czy zrozumiem wszystko, co usłyszę w Bristolu; obawiałem się także, że popełnię jakiś całkiem głupi błąd, kiedy zacznę coś opowiadać.

– A skąd jesteś? – zapytał wesoły stajenny, przyglądając mi się dość nieuważnie.

– Od lorda Octobra.

– A, znaczy od Inskipa? No to jesteś daleko od domu…

– Inskip może być w porządku – zauważył skrzeczący, jak gdyby z żalem. – Ale są jeszcze miejsca, gdzie traktują nas jak szmaty do wycierania nóg, i nie uznają, że mamy takie same prawa do słońca, jak wszyscy inni.

– Taa – powiedział poważnie grubokościsty chłopak. – Słyszałem, że w jednym miejscu po prostu głodzą chłopaków i biją, jeśli nie harują wystarczająco ciężko. Każdy ma cztery czy pięć koni, ponieważ nie mogą utrzymać w stajni chłopaka dłużej jak pięć minut!

– Gdzie to jest, żebym wiedział, czego unikać, jak się kiedyś rozstanę z Inskipem? – zapytałem leniwie.

– Tam, w twojej okolicy, tak mi się zdaje – powiedział niepewnie.

– Nie, dalej na północ, w Durham – włączył się inny stajenny, szczupły, ładny chłopiec z delikatnym zarostem na policzkach.

– Ty też znasz to miejsce?

– Znam czy nie znam, tylko kompletny idiota wziąłby tam robotę. To cholernie zakichana przestarzała buda. Mają tam tylko hołotę, której nikt inny by nie wziął.

– To trzeba mówić głośno – stwierdził wojowniczo skrzeczący. – Kto prowadzi tę budę?

– Facet, który się nazywa Humber – wyjaśnił ładny chłopiec – nie potrafiłby wytrenować nawet bluszczu, żeby się piął po ścianie… i tyle ma zwycięzców, co cycków na kuli bilardowej… Czasami jego koniuszy na wyścigach próbuje naciskać ludzi, żeby szli tam pracować, i dostaje zawsze odprawę, szybko i bez gadania.

– Ktoś powinien coś zrobić – wtrącił automatycznie skrzeczący. Zorientowałem się, że było to jego zwykłe odezwanie, „ktoś powinien coś zrobić” – ale oczywiście nie on.

Nastąpił ogólny marsz do kantyny, gdzie jedzenie okazało się dobre, w nieograniczonych ilościach i za darmo. Propozycja pójścia do baru spełzła na niczym, kiedy okazało się, że do najbliższego są jakieś trzy kilometry (bez autobusu), a w ciepłej jasnej kantynie znajdzie się za kontuarem kilka skrzynek piwa.

Dość łatwo było skierować rozmowę na problem dopingu; wydawało się, że stajenni mogą mówić o tym bez końca. Żaden z ponad dwudziestu paru obecnych nie przyznałby, że kiedykolwiek dał „coś” koniowi, ale każdy z nich znał kogoś, co znał kogoś, kto to zrobił. Sączyłem piwo, słuchałem uważnie i sprawiałem wrażenie zainteresowanego, co zresztą było prawdą.

„…załatwił go strugą kwasu, kiedy wychodził z tego zasranego padoku…”

„…dał mu taką cholerną kupę powstrzymującego proszku, że następnego dnia koń zdechł w swoim boksie…”

„…siedem gumowych opasek było w odchodach…”

„…tak mu przedawkował, że koń nawet nie próbował przejść pierwszej przeszkody, był ślepy, całkiem, ślepy…”

„…dał mu cholerny kubeł wody pół godziny przed biegiem i nie potrzebował żadnego dopingu, żeby go przytrzymać z całą tą breją w bebechach…”

„…wlał mu pół butelki whisky do gardła…”

„…zwykle dotleniał konie, które nie oddychały prawidłowo przed wyścigiem, aż wreszcie wydało się, że to nie dodatek świeżego powietrza pcha je do zwycięstwa, tylko kokaina, którą zostały naszpikowane podczas tej operacji…”

„…złapali go z wydrążonym jabłkiem napełnionym tabletkami nasennymi…”

„… upuścił strzykawkę…”

– Ciekawy jestem, czy jest coś, czego jeszcze nie wypróbowano? – odezwałem się.

– Chyba czarna magia. Bo nic więcej – odpowiedział ładny chłopiec.

Wszyscy roześmieli się.

– Ktoś może wynaleźć coś tak dobrego – powiedziałem obojętnie – że to się nie da wykryć, i ci, co to wymyślą, będą mogli zawsze to stosować i nigdy nie wpadną.

– Do diabła – wykrzyknął wesoły chłopiec. – Też masz pomysły. Gdyby tak się stało, to niech Bóg ma w swojej opiece wyścigi. Nigdy nie wiedzielibyśmy, na czym stoimy, a bukmacherzy chodziliby po ścianach!

Roześmiał się.

Starszy nieduży mężczyzna nie był tak ubawiony.

– To właśnie odbywa się od lat – powiedział kiwając poważnie głową. – Niektórzy trenerzy doprowadzili to do poziomu sztuki, wspomnicie moje słowa, niektórzy dają swoim koniom dopingi regularnie przez całe lata.

Ale inni chłopcy nie zgodzili się z tym. Testy dopingowe załatwiły chętnych do takich praktyk trenerów, stracili licencje i musieli wycofać się ze świata wyścigów. Przyznawali, że dawne zasady byty trochę niesprawiedliwe dla niektórych, skoro trener był dyskwalifikowany automatycznie, jeżeli jeden z jego koni był pod wpływem dopingu. Nie zawsze była to wina trenera, szczególnie jeżeli koń dostał takie środki, by przegrać. Jaki trener – mówili stajenni – zmniejszałby sprawność konia, którego miesiącami przygotowywał do zwycięstwa. Uważali jednak, że od czasu jak ta zasada została zmieniona, było prawdopodobnie więcej przypadków dopingu.

– To całkiem oczywiste. Teraz facet wie, że nie rujnuje całego życia trenera, tylko jednego konia, na jeden bieg. Być może więcej stajennych przyjęłoby pięćdziesiąt funtów za wsunięcie dziwnej aspiryny do paszy, gdyby wiedzieli, że stajnia nie będzie zamknięta, a ich roboty nie wezmą diabli wkrótce potem.

Rozmowa toczyła się dalej, czasem poważna, czasem sprośna, ale jasne było, że nie wiedzą nic o jedenastu koniach, którymi się interesowałem. Wiedziałem, że żaden z nich nie pracował w stajniach, w których trenowane były te konie, i najwyraźniej nie czytali spekulacyjnych artykułów w prasie, a jeśli nawet czytali, to tylko poszczególne doniesienia w czasie osiemnastu miesięcy, a nie tak jak ja, w jednym skomasowanym rzucie.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: