– Oczywiście za odpowiednie honorarium – dodałem ostrożnie.

– Oczywiście – zgodził się. – Ile pan żąda?

Pomyśl jakąś liczbę i pomnóż ją przez dwa, powiedziałem sobie w duchu.

– Dwieście gwinei plus wydatki – odparłem.

– Optymista – wtrącił Derry, a Jan Łukasz uniósł brwi.

– Mamy małe zyski – tłumaczył Shankerton z żałosną nutą w głosie. – Sto gwinei to granica, której nie możemy przekroczyć.

– A ja płacę duże podatki.

Dobiegło mnie jego ciężkie westchnienie.

– Wobec tego sto pięćdziesiąt. Ale przy takiej stawce artykuł musi być dobry.

– Jestem pełen zapału.

– Od pańskiego zapału mógłby zapalić się papier – odparł. – Oczekujemy dobrego poziomu, wnikliwych obserwacji, ale bez skandalizujących szczegółów. Rozumiemy się?

– Najzupełniej – przytaknąłem bez urazy. – Jaka objętość?

– Ma to być główny artykuł numeru. W przybliżeniu jakieś trzy i pół tysiąca słów.

– A co ze zdjęciami?

– Na pańskie życzenie zgłosi się do pana któryś z naszych fotoreporterów. Naturalnie, jego obecność musi być uzasadniona. -

– Naturalnie – odparłem uprzejmie. – Jaki termin?

– Numer idzie do drukarni… zaraz, zaraz… dwudziestego listopada. A więc prosilibyśmy o dostarczenie arykułu najpóźniej siedemnastego przed południem. Z tym, że im wcześniej tym lepiej.

Spojrzałem na kalendarz Derry’ego. Do siedemnastego brakowało dziesięciu dni.

– Dobrze – powiedziałem.

– A kiedy już obmyśli pan, jak to ma z grubsza wyglądać, proszę nam przysłać konspekt.

– Zgoda – odparłem, ani myśląc dostosowywać się do tego polecenia. Konspekt oznaczał narażenie się na nieprzyjemności w postaci redaktorskich nożyczek. Godziłem się z tym, co było do przewidzenia – że Shankerton potnie gotowy artykuł, jak mu się będzie żywnie podobało, ale byłem przeciwny temu, żeby przycinał go jeszcze w zarodku.

Jan Łukasz odrzucił z powrotem list z „Lakmusa”, a Derry wziął go i przeczytał.

– Pogłębione – powiedział z sarkazmem. – Przywykłeś nurkować na samo dno, więc będziesz się czuł jak ryba w wodzie.

– Owszem – przytaknąłem z roztargnieniem. Zastanawiałem się, na czym właściwie ma polegać ta głębia, za którą płacą mi sto pięćdziesiąt gwinei.

Nie zastanawiając się długo podjąłem decyzję, że w tym przypadku stanowić ją będą nie gwiazdy, a ludzie pozostający za kulisami wyścigów konnych.

Gwiazdy co tydzień monopolizowały nagłówki gazet. Dla dziennikarzy żądnych sensacji ludzie zza kulis to żaden temat. Przynajmniej raz mogłem więc odwrócić sytuację.

Zdarzyło mi się już parę razy, że raptowne decyzje przysporzyły mi kłopotów. To mnie jednak nie zniechęciło. Jak się później okazało, ta decyzja przysporzyła mi o wiele więcej kłopotów, niż poprzednie.

Derry, Jan Łukasz i ja skończyliśmy pracę tuż po pierwszej i poszliśmy naszą ulicą w gęstym kapuśniaczku, z zamiarem wciśnięcia się do zatłoczonego pubu „Devéreux”, który mieścił się w Devereux Court naprzeciwko sądów.

Zastaliśmy tam Berta Checkova, który parząc sobie palce zapałkami, usiłował zapalić starą cuchnącą fajkę. Zdefasonowana marynarka, opinająca jego masywne kształty, była jak zwykle oproszona popiołem, a noski butów zdarte i szare. Załzawione niebieskie oczy miał zaszklone bardziej niż normalnie o wpół do drugiej, kiedy go tu spotykaliśmy. Szacowałem, że przekroczył swoją miarę o godzinę. A więc wcześnie zaczął.

Jan Łukasz zagadał do niego, na co spojrzał błędnym wzrokiem. Derry kupił nam po małym piwie i grzecznie zaproponował jedno Bertowi, choć go nie lubił.

– Dużą szkocką – wymamrotał Bert.

Słysząc to Derry zachmurzył się, bo pomyślał o swoich długach hipotecznych.

– Jak leci? – spytałem, wiedząc, że również popełniam błąd, gdyż narzekaniom Berta nie było końca.

Jednakże przynajmniej raz ich potok został powstrzymany. Załzawione spojrzenie skupiło się na mnie z wysiłkiem i kolejna zapałka zaskwierczała mu na skórze. Zupełnie jakby tego nie czuł.

– Dam czi rhadę – powiedział i na tym skończył. Rada pozostała mu w głowie.

– Jaką?

– Dam czi rhadę – powtórzył, kiwając uroczyście głową. Jan Łukasz podniósł wzrok na sufit demonstrując irytację, która nie była prawdziwa, bo starych dziennikarzy, takich jak Bert, darzył nieograniczonym szacunkiem, którego nie podmyłaby nawet rzeka alkoholu.

– Niechże więc pan udzieli mu tej rady – przypomniał Bertowi. – Na pewno mu się przyda.

Spojrzenie Berta przesunęło się chwiejnie za mnie na mojego szefa. Z ust dobyło mu się niekontrolowane czknie cie. Blady Derry skrzywił się z niesmakiem, co nie uszło uwagi Berta. To ci dopiero wesoły lunch, pomyślałem. Ale myliłem się sądząc, że jest to piątek jak każdy inny. Niespełna godzina dzieliła Berta od śmierci.

Siedzieliśmy we trzech, Jan Łukasz, Derry i ja, na stołkach przy okrągłym barze, jedząc mięso na zimno z marynowaną cebulą, a Bert kołysał się na stojąco za naszymi plecami, ziejąc nam w karki dymem z fajki i oparami whisky. Zamiast normalnego, bezładnego potoku biadoleń, do którego przywykliśmy, docierała do nas jedynie seria pomruków – dźwiękowe znaki przestankowe utajonych myśli.

Coś go gryzło. Nie interesowało mnie to na tyle, żeby dowiedzieć się co. Dość miałem własnych zgryzot.

Jan Łukasz obdarzył go litościwym spojrzeniem i kolejną whisky, która napłynęła do jasnoniebieskich oczu Berta wielką falą, powodując zwężenie się źrenic do wielkości łebka szpilki i nadając jego twarzy wyraz kompletnego ogłupienia.

– Odprowadzę go do jego redakcji – zaproponowałem bez żadnych wstępów. – Jeżeli pójdzie sam, wpadnie pod autobus.

– Dobrze by mu to zrobiło – szepnął Derry, ale tak cicho, żeby nie usłyszał tego Jan Łukasz.

Na zakończenie uraczyliśmy się jeszcze serem pod drugie małe piwo. Bert zachwiał się, rozlewając moje piwo na nogawkę spodni Derry’ego i dywan. Dywan nasiąknął nim z całym spokojem, czego nie można było powiedzieć o Derrym. Jan Łukasz wzruszył z rezygnacją ramionami, śmiejąc się półgębkiem, a ja wypiłem jednym haustem to, co mi zostało w kuflu i, przebijając się przez tłum gości, wyprowadziłem Berta na ulicę.

– Jeszcze nie zamykają – powiedział wyraźnie.

– Dla ciebie tak, staruszku.

Zatoczył się na ścianę, machając bez celu fajką, którą ściskał w pulchnej ręce.

– Nie opuszczaj nigdy knajpy przed zamknięciem ani kobiety pod drzwiami jej domu. Temat, na jaki piszesz, powinien być świeży, a mięso bażantów nieświeże. Akapity i spódniczki powinny być krótkie, a artykuły i nogi długie.

– Oczywiście – potwierdziłem z westchnieniem. Też mi rady.

Wziąłem go pod rękę i bez większych trudności wyszliśmy na chodnik Fleet Street. Jego chwiejny chód w stronę śródmieścia przyciągnął wprawdzie kilka spojrzeń, ale nie doprowadził do karambolu. Złączeni ze sobą przeszliśmy przez chwilowo opustoszałą jezdnię i kroczyliśmy dalej na wschód pod szykownym frontonem „Telegraphu” i oszklonym na czarno frontonem „Expressu”, które widziały niejedno. Fleet Street nieraz oglądała taki widok; zalany w pestkę podstarzały sprawozdawca z wyścigów konnych, który nie może o własnych siłach wrócić po lunchu do pracy, nie zasługiwał na wzmiankę w gazecie.

– Dam ci radę – rzekł raptem Bert, stając jak wryty. – Dam ci radę.

– Jaką? – spytałem cierpliwie.

Mrużąc oczy spojrzał z grubsza biorąc na mnie.

– Minęliśmy już „Famę” – powiedział.

– Tak.

Chciał mnie obrócić tak, żebyśmy poszli z powrotem.

– Muszę coś załatwić na rondzie Ludgate. Idę dziś w twoją stronę – wyjaśniłem.

– Naprawdę?

Skinął niezdecydowanie głową i powlekliśmy się dalej. Dziesięć kroków. Znów się zatrzymał.

– Dam ci radę – powtórzył.

13Patrzył prosto przed siebie. Jestem pewien, że nic nie widział. Nie dostrzegał ulicznego ruchu. Zaprzątały go wyłącznie krążące po głowie myśli.

Miałem dość czekania na radę, która ani rusz nie chciała się oblec w słowa. Znów mżyło. Wziąłem go pod rękę, żeby podprowadzić go jeszcze te kilkadziesiąt kroków, jakie dzieliło nas od ozdobnych drzwi jego gazety. Zaparł się i ani drgnął.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: