– Siadaj – rzucił groźnie szyper. – Myślałem, że będziesz wcześniej.

– Powiedział pan między dziewiątą a jedenastą. Jest za kwadrans jedenasta.

– Kto późno przychodzi, ten stawia.

– Chętnie. Niech pan zamówi coś porządnego, jeśli coś takiego tu mają.

Chudy mężczyzna o bladej twarzy uśmiechnął się. Będzie dobrze.

I było. Sfałszowanie paszportu Washburna okazało się – jakżeby inaczej? – rzeczą najtrudniejszą pod słońcem, ale pietyzm, odpowiedni sprzęt i kunszt załatwią nawet to.

– Ile?

– Umiejętności i sprzęt są w cenie. Dwa i pół tysiąca franków.

– Kiedy go mogę odebrać?

– Kunszt i dokładność wymagają czasu. Za trzy, cztery dni. Najwcześniej, bo i tak mistrz będzie pracował pod wpływem wielkiego stresu. Skrzyczy mnie.

– Dołożę tysiąc franków, jeśli mistrz zdąży do jutra.

– Do dziesiątej rano – odrzekł szybko mężczyzna o bladej twarzy. – Jakoś przełknę jego obelgi.

– I ten tysiączek ekstra, co? – wtrącił się naburmuszony kapitan. – Coś ty wywiózł z Port Noir? Brylanty?

– Talent – powiedział Jean-Pierre i wierzył w to, choć tego nie rozumiał.

– Będzie tylko potrzebne zdjęcie – dodał bladolicy.

– W pasażu zrobiłem to – odpowiedział pacjent Washburna, wyjmując z kieszeni bluzy małą kwadratową fotografię. – Jestem pewien, że pański drogocenny sprzęt jakoś ją wyostrzy.

– Ładne ciuchy – rzucił szyper, oddając zdjęcie fałszerzowi.

– Tak, dobrze skrojone – zgodził się Jean-Pierre.

Uzgodnili miejsce porannego spotkania, zapłacili za whisky, kapitan odebrał ukradkiem pięćset franków – dobito targu. Klient opuścił gabinet i ruszył poprzez zatłoczony, buchający ochrypłymi głosami i dymem bar w stronę drzwi.

Stało się to tak nagle, tak szybko, tak zupełnie nieoczekiwanie, że nie było czasu na myślenie. Zadziałał odruchowo.

Zderzyli się gwałtownie i przypadkowo, ale oczy, które w nim utkwiły, najwyraźniej wiedziały, na kogo patrzą, bo szeroko rozwarte z niedowierzania, na granicy histerycznego przerażenia, zdawały się wychodzić z orbit.

– Nie! Boże, nie! To niemożliwe! – Mężczyzna odwrócił się i chciał wniknąć w tłum.

Jean-Pierre zrobił krok w przód i chwycił go za ramię.

– Zaczekaj!

Mężczyzna odwrócił się znowu, ujął nadgarstek Jean-Pierre’a między kciuk a wyprostowane palce dłoni i niczym widłami zrzucił rękę z ramienia.

– Przecież ty… Ty nie żyjesz! Jesteś trupem! Nie mogłeś przeżyć!

– Przeżyłem. Mów, co wiesz.

Twarz mężczyzny wykrzywiła maska obłąkanej wściekłości. Zmrużył oczy, otworzył usta wciągając głośno powietrze i odsłaniając żółtawe zęby, które połyskiwały jak zwierzęce kły. Nagle wyciągnął nóż, a szczęku otwieranego sprężyną ostrza nie zagłuszył nawet barowy zgiełk. Uzbrojona dłoń wystrzeliła do przodu; klinga niczym przedłużone ramię atakującego mierzyła w brzuch Jean-Pierre’a.

– Wykończę cię! – syknął nieznajomy.

Przedramię Jean-Pierre’a pomknęło ruchem wahadłowym w dół, odrzucając z drogi nóż. Obrócił się unosząc lewą nogę i obcasem buta trafił tamtego w biodro.

– Cze-sah! – mimowolny okrzyk go ogłuszył.

Mężczyzna runął do tyłu na trójkę pijących rybaków; nóż brzęknął o podłogę. Ludzie zauważyli broń, zbiegli się gapie, pięści i ręce rozdzieliły walczących.

– Won stąd!

– Kłócić się to nie tutaj!

– Nie chcemy tu glin, zalane sukinsyny!

Rozjuszona, ordynarna gwara marsylczyków niosła się ponad kakofonią dźwięków wypełniających „Le Bouc de Mer”. Bywalcy otoczyli Jean-Pierre’a, a on patrzył, jak jego niedoszły zabójca przebija się przez tłum w stronę wyjścia, trzymając ręce w pachwinie. Masywne drzwi otworzyły się na oścież i nieznany mężczyzna zniknął w ciemnościach na rue Sarrasin.

Ktoś, kto sądził, że pacjent doktora Washburna nie żyje, ktoś, kto pragnął jego śmierci, wiedział już, że Jean-Pierre ocalał.

4

Klasa turystyczna Caravelli Francuskich Linii Lotniczych lecącej do Zurychu wypełniona była do granic możliwości; na wąskich fotelach siedziało się tym mniej wygodnie, im mocniej dawały o sobie znać turbulencje powietrza rzucającego samolotem. Jakieś niemowlę wrzeszczało w ramionach matki, inne dzieci szlochały, tłumiąc w sobie okrzyki strachu; rodzice uśmiechali się uspokajająco, sztucznymi uśmiechami dodając sobie pewności, której nie czuli. Inni pasażerowie siedzieli cicho, niektórzy pili whisky, opróżniając jednakże szklaneczki szybciej niż zazwyczaj. Kilku z nich siliło się na śmiech z trudem dobywający się z zaciśniętych gardeł. Obłudni pozoranci – miast kamuflować, śmiech podkreślał tylko ich strach. Każdy przeżywał ciężki lot na swój sposób, lecz nikt nie zdołał uciec przed strachem. Człowiek zamknięty w stalowym cygarze trzydzieści tysięcy stóp nad ziemią ulegał mu łatwo, bo maszyna zaraz, za chwilę, mogła runąć w dół, pikując w przepaść z agonalnym rykiem silników. Narastaniu strachu towarzyszyły nieodłączne pytania: Jakie myśli cisną się wówczas do głowy? Jak się wtedy człowiek zachowuje?

Pacjent doktora Washburna chciał znaleźć na nie odpowiedź; czuł, że to ważne. Siedział przy oknie ze wzrokiem utkwionym w skrzydło samolotu i obserwował, jak powierzchnia olbrzymiej metalowej płaszczyzny drga, gnie się i wibruje pod wpływem brutalnych uderzeń wiatru. Strumienie powietrza zderzały się ze sobą, zmuszając stalowy produkt cywilizacji do uległości, ostrzegając mikrych śmiałków przed kaprysami przyrody, wobec których nie znaczyli nic. Odrobina ciśnienia ponad wytrzymałość tworzywa i skrzydło pęknie niczym kończyna oderwana żywcem od opływowego korpusu, odrzucona i rozszarpana wichurą. Nadwątlony nit – maszyna eksploduje i poszybuje bezwładnie w nicość.

Co by wówczas zrobił? O czym by myślał? Czy oprócz nieujarzmionego strachu przed śmiercią i pustką czułby coś jeszcze? Na tym winien się teraz skoncentrować, właśnie to wielokrotnie podkreślał Washburn w Port Noir. Przypomniały mu się słowa doktora.

Jeśli kiedykolwiek będziesz miał okazję przyjrzeć się sytuacji wywołującej stres – i oczywiście starczy ci czasu – postaraj się za wszelką cenę wyobrazić sobie w niej siebie. Daj się ponieść skojarzeniom, niech twój umysł wypełnią słowa i obrazy. W nich szukaj klucza.

Jean-Pierre spoglądał więc w okno, świadomie pragnąc ujawnić choćby cząstkę nieświadomości; wbił oczy w szaleństwo natury za szybą, analizował je i „starał się za wszelką cenę” usłyszeć słowa, ujrzeć obrazy.

Krystalizowały się, niespiesznie. Ciemność. Ryk wiatru – ciągle narastający, rozdzierający uszy aż do bólu. Głowa… Wichura chłostała lewą część twarzy, paliła skórę, zmusiła go do tego, by osłonił się ramieniem. Ramię… Lewe ramię. Lewa ręka była uniesiona, dłoń w rękawiczce zaciśnięta na równej metalowej krawędzi, a prawa na… taśmowym uchwycie. Trzymał za taśmowy uchwyt i na coś czekał. Na sygnał, na… migotanie światła, klepnięcie w plecy, może na oba sygnały jednocześnie. Sygnał. Nadszedł. Runął w dół. W mrok. W otchłań. Jego ciało porwane wiatrem, ciśnięte w czarne niebo, koziołkowało i obracało się. Skoczył. Skoczył ze… spadochronem!

– Etes-vous malade?

Obłąkany majak prysnął. Zdenerwowany pasażer siedzący obok dotknął jego lewego ramienia; ręka Jean-Pierre’a była uniesiona, palce dłoni rozczapierzone i zesztywniałe, jak gdyby stawiały czemuś opór. Prawa ręka wciśnięta głęboko w marynarkę biegła w poprzek piersi, a dłoń ściskała klapę, gniotąc materiał; z czoła ściekały mu strumyczki potu. A jednak! Udało się. Trwało ledwie jeden chory moment, ale nadeszło, przyszło.

– Pardon - powiedział, opuszczając ręce. – Un rêve – dodał, by coś rzec.

Pogoda odmieniła się i maszyna wyrównała lot. Uśmiechy na znękanych twarzach stewardes stały się na powrót szczere. Zaczęto znów obsługiwać pasażerów, a ci spoglądali, po sobie z lekkim zażenowaniem.

Pacjent doktora Washburna obserwował otoczenie, lecz widział niewiele. Był pochłonięty obrazami, które przed chwilą ujrzał oczyma duszy, dźwiękami, które słyszał z tak namacalną wyrazistością. Więc wyskoczył z samolotu… Nocą. Te sygnały – metalowa krawędź, taśmowy uchwyt – były niezmiernie istotne. Skakał ze spadochronem! Gdzie?! Po co?!


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: