– On nosi okulary w złotych oprawkach! – wrzasnął. – To on! Widziałem go!
– Co?! Kim pan jest?!
– Przyjacielem Walthera Apfla! Słuchaj pan! Ten człowiek nosi okulary w złotych oprawkach! I czarny płaszcz przeciwdeszczowy! Jest tam!
Biurokratyczna mentalność nie zmieniła się od stuleci – słyszy się nazwisko wyższego urzędnika i bez gadania wykonuje rozkazy.
– Herr Apfel! – Portier banku Gemeinschaft spojrzał na strażnika. – Słyszałeś?! On nosi okulary! Okulary w złotych oprawkach!
– Tak jest! – Strażnik rzucił się w tłum.
Jason wycofał się w stronę szklanych drzwi. Pchnął ich prawe skrzydło i zerknął na zewnątrz wiedząc, że musi szybko uciekać. Nie wiedział jednak, czy mężczyzna tkwiący na chodniku obok peugeota nie rozpozna go, i czy nie wpakuje mu kuli w łeb.
Strażnik minął zabójcę w ciemnym płaszczu, który szedł wolniej niż ludzie ogarnięci paniką, i który nie nosił już okularów. Minął go i zawrócił do wyjścia, do Bourne’a.
Na chodniku, w rosnącym zamieszaniu Jason znalazł sprzymierzeńca – gapie już się gromadzili. Policyjne wozy śmigały po Bahnhofstrasse, ich syreny zawodziły coraz głośniej. Otoczony zewsząd ludźmi, Bourne przeszedł kilka metrów w prawo, a potem wbił się w tłum ciekawskich, szukając schronienia przy witrynach sklepów, z dala od jezdni. Ciągle spoglądał w stronę krawężnika i dostrzegł wreszcie peugeota, dostrzegł mężczyznę z rękami ukrytymi złowieszczo w kieszeniach płaszcza; czuwał obok samochodu. Dziesięć, piętnaście sekund później do peugeota zbliżył się człowiek w ciemnym deszczowcu. Zbliżywszy się, założył na powrót okulary w złotych oprawkach i mrugał chwilę, przyzwyczajając wzrok do szkieł. Obaj mężczyźni zagadali coś do siebie, lustrując jednocześnie ulicę.
Bourne rozumiał ich konsternację. Przez oszklone drzwi banku udało mu się wyjść nie okazując paniki, wyjść i wmieszać się w tłum. Początkowo zamierzał biec, lecz z obawy przed zdemaskowaniem biec zaczął dopiero później, gdy znalazł się daleko od szklanych wrót Gemeinschaft. W ślady Bourne’a nie poszedł nikt inny, bo wszystkich pozostałych zatrzymano w środku, a kierowca peugeota nie skojarzył Jasona z człowiekiem przeznaczonym na odstrzał już w Marsylii – nie rozpoznał go!
Kiedy pierwszy wóz policyjny zajechał na miejsce zdarzenia, mężczyzna w złotych okularach zdjął płaszcz i wrzucił go przez okno do peugeota. Skinął na kierowcę, który wsiadł i przekręcił kluczyk w stacyjce. Morderca zdjął delikatnie szkła i zrobił coś, czego Jason zupełnie nie oczekiwał: zawrócił, szybkim krokiem ruszył w stronę szklanych drzwi i dołączył do policjantów, którzy akurat wbiegli do banku.
Bourne śledził wzrokiem peugeota; odjechawszy od krawężnika, samochód pomknął ulicą Bahnhofstrasse. Tłum gapiów zaczynał rzednąć, wielu ludzi jednak przepychało się do ciężkich drzwi, wyciągając szyje, stając na czubkach palców. Zaglądali do środka, dopóki w progu nie zjawił się policjant i nie odpędził ciekawskich domagając się, żeby zrobili przejście aż do krawężnika. Jeszcze na nich krzyczał, gdy zza północno-zachodniego rogu ulicy wyjechała karetka pogotowia. Ostrzegając ludzi, trąbiła wściekle sygnałem, wyła przenikliwie syreną na dachu, aż w końcu z trudem wcisnęła się w miejsce zwolnione przez peugeota. Jason nie mógł dłużej zwlekać. Musiał dostać się do hotelu, zabrać rzeczy i czym prędzej uciekać z Zurychu, uciekać ze Szwajcarii. Do Paryża.
Dlaczego do Paryża?! Dlaczego nalegał, żeby pieniądze wysłano właśnie do Paryża?! Nie zastanawiał się nad tym w gabinecie Apfla, gdy znieruchomiał zaszokowany nieprawdopodobnymi sumami, jakie mu tam okazano. Były tak olbrzymie, że nie umiał ich pojąć wyobraźnią, dlatego reagował odrętwieniem i wsłuchiwał się w szept instynktu. A instynkt wywołał skądś obraz Paryża. Tak, jak gdyby w Paryżu kryło się coś niezmiernie istotnego. Co?! Dlaczego?!
Znów nie miał czasu… W drzwiach banku zobaczył ludzi w białych kitlach. Dźwigali nosze. Na noszach spoczywało ciało z głową zakrytą – znak śmierci. Jason zrozumiał ów znak. Gdyby nie umiejętności, które nabył w niepojęty dla siebie sposób, właśnie on leżałby teraz na noszach.
Na rogu spostrzegł wolną taksówkę i ruszył ku niej biegiem. Trzeba uciekać z Zurychu. Trzeba uciekać, bo wieści z Marsylii już tu dotarły: trup zmartwychwstał. Jason Bourne żyje. Zabić go. Zabić Jasona Bourne’a!
Na litość boską – dlaczego?!
Miał nadzieję zastać w recepcji zastępcę dyrektora „Carillon du Lac”, ale nie zastał. Pomyślał więc, że właściwie wystarczy zostawić mu… jak to on się nazywa? Stossel? Tak, Stossel… zostawić mu krótki liścik. Nie musi przecież wyjaśniać, dlaczego tak nagle wyjeżdża, a pięćset franków to aż nadto za tych kilka godzin spędzonych w „Carillon du Lac”, wystarczą też jako wynagrodzenie za przysługę, o którą ma zamiar prosić Herr Stossla.
Kiedy wrócił do pokoju, wrzucił do walizki przybory do golenia, sprawdził, czy rewolwer zabrany Francuzowi jest w kieszeni płaszcza, i usiadł przy biurku, by napisać liścik. Zaadresował go: „Her Stossel, Zastępca Dyrektora”. Był w nim między innymi następujący ustęp, ustęp, który łatwo, zbyt łatwo wyszedł mu spod pióra: „…Pewnie niedługo skontaktuję się z Panem w sprawie listów, których oczekuję na ten adres. Mam nadzieję, że nie sprawi Panu zbytniego kłopotu dopilnowanie mojej poczty i odebranie jej w moim imieniu”.
Gdyby nadeszły jakieś wiadomości z tajemniczego Treadstone-71, chciałby je znać. I na pewno pozna, to przecież Zurych.
Włożył banknot pięciusetfrankowy w złożony arkusik papieru listowego i zakleił kopertę. Chwycił walizkę, wyszedł z pokoju i ruszył przez hol w stronę wind. Były ich cztery, nacisnął guzik i obejrzał się do tyłu przypominając sobie Gemeinschaft. Nie zobaczył jednak nikogo. Brzdęknął dzwonek i nad trzecią windą zapaliło się czerwone światło. Zjeżdżała w dół. Świetnie. Jak najszybciej musi się przecież dostać na lotnisko, musi opuścić Zurych i Szwajcarię. Wiadomość została doręczona.
Drzwi windy się otworzyły. Między dwoma mężczyznami stała kobieta o kasztanowych włosach. Przerwali rozmowę, skinęli głowami przybyszowi, zauważyli walizkę i odsunęli się trochę na bok; gdy drzwi się zamknęły, podjęli na nowo rozmowę. Byli dobrze po trzydziestce, mówili po francusku cicho i szybko. Kobieta spoglądała raz na jednego mężczyznę, raz na drugiego, to uśmiechała się, to nad czymś zastanawiała. Nie podejmowali ważnych decyzji. Na wpół poważna wymiana zdań przeplatana była śmiechem.
– Jutro po podsumowaniu konferencji jedziesz do domu? – spytał mężczyzna po lewej.
– Jeszcze nie wiem. Czekam na wiadomość z Ottawy – odparła kobieta. – Mam w Lyonie krewnych. Chciałabym ich odwiedzić.
– Niemożliwe – zaczął mężczyzna po prawej – by komitet organizacyjny znalazł dziesięć osób, które by się podjęły podsumowania w jeden dzień tej zakazanej konferencji. Wszyscy będziemy musieli tu jeszcze zostać na następny tydzień.
– Bruksela nie zgodzi się na to – zauważył z uśmiechem pierwszy. – Hotel zbyt drogo kosztuje.
– Przecież możesz się wyprowadzić do innego – powiedział drugi zerkając z ukosa na kobietę. – Przez cały czas czekamy, żebyś właśnie na to się zdecydowała, prawda?
– Wariat z ciebie – rzuciła kobieta. – Obaj zwariowaliście. Tak ja bym to podsumowała.
– Za to ty nie, Marie – stwierdził pierwszy. – To znaczy, ty nie zwariowałaś. Twój wczorajszy referat był wspaniały.
– Nic podobnego – zaoponowała. – Ot, taki sobie typowy, nudnawy referat.
– Skądże znowu! – oburzył się drugi. – Był znakomity, jakżeby mogło być inaczej. Wprawdzie nie rozumiałem ani słowa, ale w końcu jestem utalentowany w innych kierunkach.
– Wariat…
Winda zwalniała, znów odezwał się pierwszy:
– Usiądźmy w ostatnim rzędzie, i tak już się spóźniliśmy, a referat ma Bertinelli… chyba niewielki będzie z niego pożytek. Teorie intensyfikacji fluktuacji cyklicznych przestały być aktualne w chwili upadku fortuny Borgiów.
– Jeszcze wcześniej – zauważyła ze śmiechem kobieta o kasztanowych włosach. – Razem z systemem podatkowym Cezara. – A po chwili dodała: – Jeśli nie w czasie wojen punickich.