Paliło go w piersi, ale młócił wodę nogami, rozszarpywał ją rękami, wgryzając się w ścianę morza ponad nim. W końcu wypłynął na powierzchnię i zaczął walczyć z prądem, żeby utrzymać się na szczycie czarnej fali. W górę! W górę! Jeszcze!
Naraz monstrualna góra wody jakby złagodniała; znalazł się na jej grzbiecie, otoczony plamami piany i mroku. Nie działo się nic. Zakręć! Tam! Tam!
A jednak! Wybuch był potężny. Usłyszał go poprzez ryk morza i wichury, i to, co zobaczył, co usłyszał, otworzyło mu przedsionek spokoju. Niebo rozbłysło ognistym diademem, a z centrum świetlistej korony trysnęły strzępy przedmiotów wszystkich rozmiarów i kształtów; ciśnięte eksplozją, szybowały poprzez jasność i rozmywały się na granicy cienia.
Wygrał. Cokolwiek się tam zdarzyło, wygrał.
Nagle znów runął w dół, w otchłań. Poczuł, jak wodne masy miażdżą mu kark, jak chłodzą rozpalone do białości skronie, ogrzewają zlodowaciałe rany na brzuchu, na nogach i…
Jego pierś! Ogarnął ją paroksyzm bólu! Ktoś go uderzył! Cios był potworny, raptowny i niespodziewany; wstrząs nie do wytrzymania, i znów to wrażenie – zaraz coś się wydarzy! Zaraz! Nie! Zostawcie mnie. Dajcie mi spokój.
I znowu!
Uległ raz jeszcze. Znów zaczął młócić nogami wodę, znów szarpał ją rękami, aż trafił na gruby, pokryty smarem przedmiot kołyszący się na wodzie w rytm ruchów morza. Nie umiał powiedzieć, co to jest, lecz to coś istniało, mógł tego dotknąć, mógł się tego chwycić.
Trzymaj się! Trzymaj się tego, a dopłyniesz, gdzie spokój. Tam, gdzie cisza gęstego mroku… i spokój.
Promienie wczesnego słońca przebiły się przez delikatną mgłę na wschodnim niebie i zabłysły w spokojnych wodach Morza Śródziemnego. Szyper małej łodzi rybackiej siedział na rufie i ćmił gauloise’a; oczy miał nabiegłe krwią, ręce w ranach od lin, dziękował Bogu za widok gładkiego morza. Spojrzał w stronę otwartej kabiny; jego brat zwiększył obroty silnika, by nadgonić czas, kilkanaście metrów dalej jedyny członek załogi, jakiego zatrudniali, sprawdzał sieć. Śmiali się z czegoś. To dobrze. Zeszłej nocy nikomu nie było do śmiechu. Skąd ten sztorm? Prognozy z Marsylii nie zapowiadały sztormu, bo gdyby zapowiadały, szukaliby schronienia gdzieś na wybrzeżu. Chciał dotrzeć do łowisk o świcie, osiemdziesiąt kilometrów na południe od La-Seyne-sur-Mer, ale nie kosztem drogich napraw, a jakie naprawy nie są dzisiaj drogie? Również nie kosztem własnego życia, a zdarzało się ubiegłej nocy, że takie niebezpieczeństwo poważnie brał pod uwagę.
– Tu es fatigué, mon frère? – zawołał jego brat, szczerząc w uśmiechu zęby. – Vas te coucher! Je suis très capable!
– Jasne – odpowiedział, wyrzucając papierosa za burtę. Zsunął się na pokład przy końcu sieci. – Krótka drzemka nigdy nie zaszkodzi.
Dobrze mieć brata za sterem. Sternikiem łodzi należącej do rodziny winien być zawsze ktoś z rodziny. Choćby nawet taki złotousty braciszek, który gada jak literat w przeciwieństwie do niego, prostaka. Wariat! Ledwie rok na uniwersytecie, a już chciał zakładać compagnie! Z jedną jedyną łodzią, której młodość minęła lata temu! Wariat, i co mu przyszło z tych książek zeszłej nocy? Mało brakowało, a cała jego compagnie wykopyrtnęłaby się do góry dnem!
Zamknął oczy i zanurzył dłonie w wodzie omywającej pokład. Morska sól dobrze robi na rany; poharatał ręce, kiedy bezskutecznie próbował mocować ekwipunek w czasie sztormu.
– Patrzcie! Tam! – zawołał jego brat; najwidoczniej nie dane mu spać, a wszystko przez dziedzicznie dobry wzrok członków rodziny.
– Co znowu? – krzyknął.
– Na trawersie, na lewo od dziobu! Człowiek za burtą! Trzyma się czegoś! Chyba jakiejś deski albo czegoś takiego!
Szyper ujął koło sterowe, skręcił i wyłączywszy silnik, żeby zmniejszyć falę dziobową, podprowadził łódź z prawej strony rozbitka. Człowiek w wodzie wyglądał tak, jak gdyby najdelikatniejszy ruch mógł zepchnąć go z kawałka drewna, którego się trzymał. Jego dłonie były białe, zaciśnięte na krawędzi deski niczym zakrzywione szpony, lecz ciało miał bezwładne – tak bezwładne jak ciało topielca, co to pożegnał się już z tym światem.
– Zróbcie pętle na linach! – krzyknął szyper. – Opuśćcie mu je na nogi. Wolno, teraz wolniutko… Przesuńcie pętle na brzuch. Dobra. Ciągniemy. Ostrożnie…
– Nie chce puścić deski!
– Nachyl się do niego! Rozewrzyj mu palce! Może to pośmiertny skurcz.
– Nie, on żyje… Ledwo, ledwo, ale chyba żyje. Usta mu się poruszyły, tylko nie słychać, co mówi. I oczy też, ale wątpię, czy nas widzi.
– Puścił ręce!
– Dobra. Podnosimy go. Weź go za ramiona i wciągnij przez burtę. Ostrożnie!
– Święta Panienko! Spójrzcie na jego głowę! – krzyknął rybak. – Rozłupana na pół!
– Musiał roztrzaskać ją o tę deskę podczas sztormu – odezwał się brat szypra.
– Nie – zaprzeczył szyper, oglądając ranę. – To wygląda jak cięcie, ostre, czyste… Postrzał. Ktoś do niego strzelał.
– Pewien jesteś?
– Trafił nie tylko w głowę – odrzekł kapitan łodzi, omiatając wzrokiem ciało nieprzytomnego. – Płyniemy do Île de Port Noir, to najbliższa wyspa. Jest tam doktor w porcie.
– Ten Anglik?
– Tak, ciągle jeszcze przyjmuje.
– Kiedy może – dodał brat szypra – kiedy wińsko mu pozwala. Lepiej mu idzie ze zwierzątkami pacjentów niż z samymi pacjentami.
– Nie ma znaczenia. Ten tutaj wykituje, zanim dotrzemy do Île de Port Noir. Jeśli jakimś cudem wyżyje, obciążę go kosztami paliwa, i zapłaci za stracony połów. Przynieś apteczkę. Zabandażujemy mu głowę, choć nie na wiele to się zda.
– Patrzcie! – wykrzyknął rybak. – Spójrzcie na jego oczy!
– Oczy? Co z nimi? – zapytał brat szypra.
– Chwilę temu były szare, szare jak stalowe liny. A teraz są niebieskie.
– Słońce pojaśniało. – Szyper wzruszył ramionami. – Może robi jakieś sztuczki z twoimi oczami…? Co za różnica. W grobie wszystko jest czarne.
Urywane sygnały dźwiękowe kutrów rybackich mieszały się z nieustannym krzykiem mew; razem tworzyły typowe odgłosy portu. Późne popołudnie. Czerwona kula słońca stała na zachodzie, powietrze było nieruchome, buchające gorącem i wilgocią. Za pirsem, naprzeciwko portu, biegła brukowana uliczka upstrzona plamami białawych domków oddzielonych od siebie przerośniętą trawą, która strzelała w górę z zeschniętej ziemi i piachu. Z werand zostały jedynie połatane kraty i rozpadająca się sztukateria podtrzymywana naprędce ustawionymi słupkami. Wszystkie domki miały lata świetności dawno za sobą; minęły już wtedy, kiedy ich właściciele nieopatrznie uwierzyli, że Île de Port Noir może stać się jeszcze jednym kurortem Morza Śródziemnego. Ale Île de Port Noir sławy kurortu nigdy nie zyskał.
Wszystkie domy miały ścieżki wiodące ku ulicy, lecz ścieżka domku zamykającego cały rząd była wyraźnie mocniej wydeptana od pozostałych. Dom należał do Anglika, który przybył do Port Noir osiem lat temu. Dlaczego tu przybył? Nikt tego nie rozumiał i nikogo to nie obchodziło. Był lekarzem, a wioska potrzebowała lekarza i tyle. W jego rękach haki, igły i noże okazały się narzędziami zarówno umożliwiającymi rybakom dalszą egzystencję, jak i środkiem iście zabójczym. Jeśli ktoś wybrał się do le médecin w dobrym dniu, szwy wyglądały nieźle. Ale gdy z domu bił wyraźny fetor taniego wina i whisky, do lekarza szło się na własne ryzyko.
Ainsi soit-il! Na bezrybiu i rak ryba.
Lecz nie dzisiaj. Dzisiaj nikt nie kroczył wydeptaną ścieżką. Była niedziela, a wszyscy wiedzieli, że w każdą sobotę doktor urzyna się w pień we wsi, by zakończyć wieczór z pierwszą lepszą dziwką. Rzecz jasna, uwagi miejscowych nie uszło też i to, że rutyna kilku ostatnich sobót uległa zmianie i nikt jakoś doktora we wsi nie widział. Poza tym nie zmieniło się nic – butelki szkockiej wysyłano Anglikowi tak jak zawsze. Doktor po prostu nie wychodził z domu. Nie wychodził od czasu, gdy kuter rybacki z La Ciotat przywiózł tego obcego, tego trupa na przepustce.