– Może nie musiałeś. Ta hitlerowska świnia miała wszędzie swoich kapusiów. Dlaczego Steppdeckstrasse miałaby być wyjątkiem? Tylko on cię potrafił opisać. Nikt inny.

– Owszem, mężczyzna z „Drei Alpenhäuser”.

– Nigdy nie słyszeliśmy o takim mężczyźnie.

– Co to za „my”?

Facet przełknął ślinę i jego wargi rozciągnęły się w grymasie bólu.

– Biznesmeni… tylko biznesmeni.

– A twój zawód to zabijanie, co?

– Nie powinienem z tobą gadać. Ale nein. Mieliśmy cię wziąć, nie zabijać.

– Dokąd?

– Mieli nam powiedzieć przez radio. Na częstotliwości samochodowej.

– Wspaniale – rzekł Jason bezbarwnym głosem. – Jesteś nie tylko kiepski, ale jeszcze usłużny. Gdzie masz samochód?

– Przed domem.

– Dawaj kluczyki! – Bourne pomyślał, że samochód zidentyfikuje po radiu.

Mężczyzna usiłował się opierać. Odepchnął kolano Bourne’a i zaczął się turlać w stronę ściany.

– Nein!

– Nie masz wyboru. – Jason walnął go kolbą pistoletu w głowę. Szwajcar stracił przytomność.

Bourne znalazł kluczyki – były trzy w skórzanym etui – zabrał mu broń i schował do kieszeni. Była mniejsza niż pistolet Bourne’a i nie miała tłumika, co nadawało wiarygodności zapewnieniom mężczyzny, że mieli Jasona wziąć żywego. Blondyn na górze spełniał rolę czujki i dlatego w razie konieczności postrzelenia ofiary musiał mieć broń z tłumikiem. Głośny strzał mógłby spowodować komplikacje. Szwajcar na pierwszym piętrze go ubezpieczał – jego broń była głównie na postrach.

Ale wobec tego dlaczego pozostał na pierwszym piętrze? Dlaczego nie poszedł za kolegą? Nie czekał na korytarzu? Coś tu nie grało, trudno to było wytłumaczyć względami taktycznymi, ale nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Na ulicy stał samochód, a Jason miał kluczyki.

Nic nie można przegapić. Trzeci rewolwer.

Podniósł się z trudem i znalazł automat, który zabrał Francuzowi w windzie w Gemeinschaft Bank. Uniósł lewą nogawkę spodni i wsunął broń za elastyczną skarpetkę. Tam była bezpieczna.

Zatrzymał się na chwilę, żeby nabrać tchu i złapać równowagę, a następnie ruszył, w stronę schodów, świadom bólu w lewym ramieniu, który coraz szybciej rozchodził się paraliżującą falą. Bodźce przesyłane przez mózg do członków były coraz mniej klarowne. Prosił Boga, żeby tylko mógł prowadzić samochód.

Na piątym stopniu zatrzymał się nagle nasłuchując, tak jak nasłuchiwał zaledwie minutę temu, jakichś odgłosów z ukrycia; szelestu materiału, cichego wciągnięcia powietrza. Cisza. Ranny mężczyzna mógł być nieporadny w sprawach taktycznych, ale powiedział prawdę. Jason pospieszył na dół. Opuści Zurych – jakoś – i znajdzie lekarza – gdzieś.

Bez trudu znalazł samochód. Wyróżniał się na tle nędznych samochodów właściwych dla tej ulicy. Wielki, dobrze utrzymany, z wypukłością w miejscu, gdzie antena była przynitowana do maski bagażnika. Jason podszedł od strony fotela kierowcy i przejechał ręką dokoła szyby przedniej i lewego przedniego błotnika, żeby sprawdzić, czy nie ma alarmu – nie było.

Przekręcił kluczyk, a następnie otworzył drzwi wstrzymując oddech – a nuż się pomylił co do alarmu; nie pomylił się. Siadł za kierownicą, usadowił się wygodnie, szczęśliwy, że wóz ma automatyczną skrzynię biegów. Duży rewolwer za paskiem ograniczał mu ruchy. Położył go na siedzeniu obok siebie i sięgnął do stacyjki zakładając, że kluczyk, którym otworzył drzwi, jest właściwy.

Nie był. Spróbował następnego, ale i ten nie pasował. Uznał, że to kluczyk od bagażnika. A więc ten trzeci.

Ale czy rzeczywiście? Z uporem dźgał otwór, ale kluczyk nie chciał wejść; jeszcze raz spróbował drugiego – blokada, i znów pierwszy kluczyk. Żaden jednak nie pasował do stacyjki! A może sygnały wysyłane z mózgu do ręki, do palców, były fałszywe, może koordynacja ruchów niedoskonała? Do diabła! Spróbuj jeszcze raz!

Z jego lewej strony zabłysło ostre światło, rażąc w oczy, oślepiając. Sięgnął do broni, ale wtedy drugi promień światła strzelił z prawej strony. Drzwi otworzyły się gwałtownie i ciężka latarka z całą siłą wylądowała na dłoni Jasona; czyjaś ręka wzięła z siedzenia broń.

– Wyłaź! – rozkaz dobiegł z lewej, Bourne poczuł na szyi ucisk lufy.

Wysiadł z samochodu, przed oczami miał tysiące białych rozjarzonych kół. Kiedy powoli odzyskiwał zdolność widzenia, pierwszą rzeczą, jaką dostrzegł, była para kółek. Złotych kółek – okulary mordercy, który go ścigał przez całą noc. Mężczyzna odezwał się:

– Podobno według praw fizyki każdemu działaniu towarzyszy równe mu, skierowane przeciwnie – przeciwdziałanie. Zachowanie pewnych ludzi w określonych okolicznościach jest równie łatwe do przewidzenia. W przypadku kogoś takiego jak ty wystarczy rzucić rękawicę – i powiedzieć każdemu z uczestników, co ma mówić, jeśli ulegnie w walce. A jeśli nie ulegnie, to znaczy, że cię mamy. O ile natomiast ulegnie, to zostałeś wyprowadzony w pole, a twoja uśpiona czujność daje ci fałszywe poczucie sukcesu.

– To wielkie ryzyko – powiedział Jason – dla uczestników pojedynku.

– Są wysoko płatni. No i jeszcze jedno: oczywiście nie ma mowy o żadnych gwarancjach, a jednak jakaś gwarancja jest. Enigmatyczny Bourne nie zabija bez wyboru. Nie z delikatności oczywiście, ale z przyczyn znacznie bardziej praktycznych. Ludzie pamiętają, jeśli zostaną oszczędzeni – to przenika do armii wroga. Wyrafinowana taktyka partyzancka zastosowana w warunkach skomplikowanego pola bitwy. Wyrazy uznania.

– Kretyn. – To było wszystko, na co Jason potrafił się zdobyć. – Ale obaj twoi ludzie żyją, jeśli ci o to chodzi.

W polu widzenia Bourne’a pojawiła się następna postać – wyłoniła się z cienia budynku, prowadzona przez niskiego, krępego mężczyznę. Była to kobieta – Marie St. Jacques.

– To on – powiedziała cicho nie spuszczając wzroku.

– Boże… – Bourne z niedowierzaniem potrząsnął głową. – Jak to możliwe, pani doktor? – zapytał podnosząc głos. – Czy ktoś obserwował mój pokój w „Carillonie”? Czy winda była specjalnie zaprogramowana, a inne unieruchomione? Pani jest bardzo przekonywająca. A ja myślałem, że pani wpadnie na wóz policyjny.

– Jak się okazało – odparła – nie było takiej potrzeby. To jest policja.

Jason spojrzał na stojącego przed nim mordercę; mężczyzna poprawiał sobie właśnie okulary w złotej oprawie.

– Wyrazy uznania – powiedział Bourne.

– Nie ma o czym mówić – odparł morderca. – Po prostu były odpowiednie warunki. Sam je zresztą stworzyłeś.

– Co dalej? Tamten facet powiedział, że mają mnie nie zabijać, tylko wziąć.

– Zapomniałeś o jednym: że on miał powiedziane, co ma mówić. – Szwajcar przerwał. – A więc to tak wyglądasz. W ciągu ostatnich dwóch czy trzech lat wielu z nas się nad tym zastanawiało. Aleśmy sobie łamali głowę! A ile było na ten temat sprzeczek… Jest wysoki, nie, średniego wzrostu. Blondyn, nie, ma czarne włosy. Naturalnie oczy niebieskie, ależ skąd, to jasne, że ma piwne oczy. Ostre rysy – nic podobnego, zupełnie pospolita twarz, nie do odróżnienia w tłumie. Ale nie przypisywali Ci nic zwykłego. Wszystko w tobie było niezwykłe.

Twoje rysy zostały złagodzone, wszystkie ostrości rozmyte. Zmień kolor włosów, to zmienisz twarz… Niektóre rodzaje szkieł kontaktowych mają za zadanie zmienić kolor oczu… Zacznij nosić okulary, to staniesz się innym człowiekiem. Wizy, paszporty… możesz je zmieniać do woli.

A więc to o to chodziło. Teraz wszystko pasowało. Może nie na wszystkie pytania uzyskał odpowiedzi, ale w każdym razie dowiedział się więcej, niż chciał usłyszeć.

– Skończmy już z tym – powiedziała Marie St. Jacques robiąc krok do przodu. – Podpiszę, co mam podpisać – w pańskim biurze, jak się spodziewam, i zaraz wracam do hotelu. Chyba nie muszę mówić, co przeszłam tej nocy.

Szwajcar spojrzał na nią przez swoje okulary w złotej oprawce. Krępy mężczyzna, który wyprowadził Marie z cienia, wziął ją pod rękę. Popatrzyła najpierw na obu mężczyzn, a następnie na trzymającą ją rękę.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: