– W zeszłym tygodniu cielęcina była ledwo znośna – stwierdziła kobieta. – Niech się pan stara, bo inaczej zmuszona będę zamawiać w Marsylii.

– A wczoraj wieczorem – dodał mężczyzna – markiz wspomniał, że kotlety z jagnięcia są o wiele, o wiele za cienkie. Powtarzam więc raz jeszcze: dokładnie cal i ćwiartka.

Rzeźnik westchnął, wzruszył ramionami, wyrecytował uniżenie przeprosiny, zapewnił, że się poprawi. Kobieta zwróciła się do swego towarzysza, ale jej głos nie zabrzmiał wcale łagodniej.

– Czekaj teraz na pakunki i weź je do samochodu. Będę w spożywczym. Tam się spotkamy.

– Oczywiście, moja droga.

Żona wyszła – gołębica w pogoni za następnymi ziarenkami konfliktu. Moment po tym jak zamknęła za sobą drzwi, mąż spojrzał na rzeźnika i jego zachowanie uległo niezwykłej przemianie: zniknęła gdzieś arogancja, na twarzy wykwitł szeroki uśmiech.

– Dzień jak co dzień, no nie, Marcel? – spytał, sięgając do kieszeni po papierosy.

– Zdarzały się lepsze, zdarzały i gorsze. Te kotlety naprawdę były za cienkie?

– Skąd! Przecież on sam nigdy nic nie mówi, bo nie jest w stanie! Za to ona czuje się lepiej, kiedy narzeka, sam wiesz, jak jest.

– Gdzie on teraz jest, ten nasz markiz de Kupagie?

– Obok, pijany jak bela. Czeka na dziwkę z Tulonu. Wpadnę po niego wieczorem i przemycę go do stajni, żeby markiza nie zauważyła. O tej porze będzie już tak zalany, że nie siądzie za kierownicą. Korzysta z pokoju Jean-Pierre’a, wiesz, tego nad kuchnią.

– Tak, obiło mi się o uszy.

Usłyszawszy imię „Jean-Pierre”, pacjent doktora Washburna odwrócił się od gabloty z drobiem. Zadziałał podświadomy odruch, lecz to wystarczyło, żeby rzeźnik przypomniał sobie o jego obecności.

– O co chodzi? Czego pan tu chce?

Nadszedł czas, żeby wyzbyć się gardłowej francuszczyzny.

– Przyjaciele z Nicei polecili mi pański sklep – odezwał się z akcentem, który licował bardziej z Quai d’Orsay niż z „Le Bouc de Mer”.

– Ach tak? – Rzeźnik jeszcze raz dokonał błyskawicznej oceny klienta; wśród ludzi, których obsługiwał, zwłaszcza tych młodszych, zdarzali się i tacy, co to woleli ubierać się na przekór swemu statusowi, a ostatnio pospolite baskijskie koszule były nawet w modzie. – Szanowny pan u nas pierwszy raz?

– Reperują mi łódź. Dzisiaj już nie dotrzemy do Marsylii

– Czy mogę czymś państwu służyć?

Jean-Pierre roześmiał się.

– O tak, chyba tak – naszemu mistrzowi patelni; zjawi się tutaj później. Niezbyt ufam jego zdolnościom, ale, na szczęście, ja też mam tu coś do powiedzenia.

Rzeźnik i jego znajomy również wybuchnęli śmiechem.

– Oczywiście, szanowny panie, oczywiście – rzekł właściciel sklepu.

– Wezmę z tuzin kaczuszek i, powiedzmy, osiemnaście chateaubriandów.

– Tak jest, proszę pana.

– Dziękuję. Wyślę naszego króla garnków bezpośrednio do pana. – Zwrócił się do mężczyzny w średnim wieku. – Przepraszam, przypadkowo słyszałem, o kim panowie rozmawiali. Nie, nie, proszę się nie niepokoić. Czy markiz to nie ten bałwan d’Ambois? Ktoś mi wspominał, że tutaj mieszka.

– Ach nie, proszę pana – odparł służący. – Nie znam markiza d’Ambois. Rozmawialiśmy o markizie de Chamford. Prawdziwy z niego dżentelmen, ale ma kłopoty. Nieudane małżeństwo, proszę pana. Bardzo nieudane, wszyscy o tym wiedzą.

– Chamford…? Chamford? Chyba go znam. Taki niski jegomość, prawda?

– Nie, proszę pana, przeciwnie, bardzo wysoki. Powiedziałbym, że pana wzrostu.

– Och, naprawdę?

Jako nowy roznosiciel produktów firmy „Roquevaire”, jeszcze niezbyt pewny terenu, Jean-Pierre zapoznał się z rozkładem schodów oraz wyjść z piętrowego budynku restauracji nader szybko. Na piętro można się było dostać albo schodami z kuchni, albo z małego foyer tuż przy głównym wejściu; tych ostatnich używali stali klienci korzystający z rozlokowanych na górze toalet. Znalazł też okno, przez które można było obserwować każdego, kto szedł po tych właśnie schodach; Jean-Pierre dawał głowę, że jeśli cierpliwie zaczeka, zobaczy przez nie kobietę i mężczyznę. Bez wątpienia udadzą się na górę osobno i zamiast do toalety wejdą do sypialni nad kuchnią. Pacjent doktora Washburna zastanawiał się, który z drogich samochodów parkujących na cichej uliczce należy do markiza de Chamford. Którykolwiek by należał, służący Chamforda, ten od rzeźnika, nie miał powodów do obaw – jego pan z pewnością nie siądzie za kółkiem.

Pieniądze.

Kobieta zjawiła się kilka minut przed pierwszą. Była ogorzałą blondyną z wielkim biustem wypychającym jedwabną bluzkę, z długimi, opalonymi nogami poruszającymi się wdzięcznie w rytm stukotu butów na wysokim obcasie, z udami i biodrami obciśniętymi białą spódniczką. Może i Chamford miał kłopoty, ale miał też gust.

Dwadzieścia minut później dostrzegł przez okno białą spódniczkę – kobieta szła na górę. Po niespełna sześćdziesięciu sekundach za szybą ukazała się sylwetka jej klienta: ciemne spodnie, kurtka, blada twarz, oczy czujnie wpatrzone w szczyt schodów. Jean-Pierre liczył upływające minuty. Miał nadzieję, że markiz de Chamford nie zapomniał zegarka.

Chwyciwszy chlebak za pasek, niósł go – o ile to tylko było możliwe – w sposób jak najmniej rzucający się w oczy. Wykładaną płaskimi kamieniami ścieżką zmierzał do restauracji. W środku, w foyer, skręcił w lewo i przepraszając jakiegoś starszego mężczyznę, który mozolił się na schodach, minął go, dotarł na piętro i znów skręcił w lewo, w długi korytarz urywający się na końcu budynku bezpośrednio nad kuchnią. Przeszedł obok toalet i znieruchomiał, oparty plecami o ścianę; odwróciwszy głowę czekał, aż staruszek dojdzie do ubikacji i pchnie drzwi, rozpinając jednocześnie rozporek.

Wtedy Jean-Pierre zadziałał prawie bez namysłu, instynktownie. Podniósł chlebak, umieścił go na środku drzwi, przytrzymał wyciągniętymi rękami, cofnął się i jednym płynnym ruchem uderzył ramieniem w płócienne zawiniątko. Błyskawicznie opuścił prawą rękę i gdy drzwi rozwarły się na oścież, chwycił za ich krawędź, by nie roztrzaskały się o ścianę. W restauracji na dole nikt nie usłyszał stłumionych odgłosów włamania.

– Nom de Dieu! – wrzasnęła kobieta. – Qui est là!

– Silence!

Markiz de Chamford sturlał się z nagiego ciała blondyny i zwalił jak długi z łóżka na podłogę. Mógłby występować w operze komicznej: wciąż miał na sobie wykrochmaloną koszulę, idealnie zawiązany krawat, a na nogach podkolanówki z czarnego jedwabiu – innych części garderoby na sobie nie miał. Kobieta okryła się kocem, robiąc co tylko możliwe, żeby rozładować niezręczną sytuację.

Jean-Pierre szybko wydawał rozkazy.

– Nie podnoście głosu. Nikomu nic się nie stanie, jeśli zrobicie to, co powiem.

– Moja żona ciebie wynajęła! – wybełkotał Chamford, nie będąc w stanie skupić rozbieganych oczu. – Ja dam ci więcej!

– Dobry początek – odrzekł pacjent doktora Washburna. – Proszę zdjąć koszulę i krawat. Skarpetki też. – Na ręku markiza zauważył złotą bransoletę. – I zegarek.

Kilka minut później był już przebrany. Ubranie markiza leżało nie całkiem idealnie, lecz nikt nie mógł kwestionować jakości materiału i niepowtarzalności kroju. Zdobył do tego zegarek – oryginalny Gérard Perrégaux – i portfel Chamforda z trzynastoma tysiącami franków; osadzone w czystym srebrze kluczyki od samochodu – z monogramem właściciela – także robiły wrażenie.

– Na miłość boską, daj mi choć swoje ubranie! – zażądał płaczliwie markiz; przez opary alkoholu zaczynała do niego docierać świadomość niewiarygodnie kłopotliwego położenia.

– Przykro mi, nie mogę – odparł Jean-Pierre, zbierając własne ubranie i szmatki blondyny.

– Nie możesz tego zrobić! To moje! – wrzasnęła.

– Uprzedzałem, proszę nie podnosić głosu.

– Dobrze już, dobrze – mówiła dalej – ale nie może pan przecież…

– Owszem, szanowna pani, mogę. – Rozejrzał się po sypialni; na stoliku przy oknie zobaczył telefon. Podszedł tam i wyrwał kabel z gniazdka. – Teraz nikt państwu nie przeszkodzi – dodał i wziął chlebak.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: