— Nilfgaardem włada cesarz Emhyr var Emreis, tyran i jedynowładca, wymuszający posłuszeństwo batem, strykiem i toporem! — zagrzmiał komes Vilibert. - Cóż to nam proponujecie, panie krasnoludzie? W cóż to mamy się zewrzeć? W podobną tyranię? A któryż to król, które królestwo miałoby, waszym zdaniem, podporządkować sobie pozostałe? W czyimż to ręku chcielibyście widzieć berło i knut?
— A co mnie to obchodzi? — wzruszył ramionami Skaggs. - To wasze, ludzkie sprawy. Kogokolwiek byście zresztą królem obrali, żaden krasnolud nim nie zostanie.
— Ani elf, ani nawet półelf — dodał wysoki przedstawiciel Starszego Ludu, wciąż obejmując piękność w toczku. - Nawet ćwierćelfa uważacie za coś pośledniejszego…
— Tu was boli — zaśmiał się Vilibert. - W ten sam róg dmiecie, co i Nilfgaard, bo Nilfgaard też krzyczy o równości, obiecuje wam powrót do dawnych porządków, gdy tylko nas pokona i z tych ziem wyżenie. To taka jedność, taka równość wam się marzy, o takiej gadacie, taką głosicie! Bo Nilfgaard wam za to złotem płaci! I nie dziwota, że się tak kochacie, bo to przecież elfia rasa, ci Nilfgaardczycy…
— Bzdura — powiedział zimno elf. - Pleciecie głupstwa, panie rycerzu. Rasizm zaślepia was w oczywisty sposób. Nilfgaardczycy są ludźmi takimi samymi jak i wy.
— Wierutne to kłamstwo! To potomkowie Czarnych Seidhe, każdy to wie! W ich żytach płynie elfia krew! Krew elfów!
— A w waszych żyłach co płynie? — elf uśmiechnął się drwiąco. - Mieszamy naszą krew od pokoleń, od stuleci, my i wy, wychodzi nam to wyśmienicie, nie wiem, na szczęście czy na nieszczęście. Zaczęliście tępić mieszane związki niecałe ćwierć wieku temu, zresztą z marnym skutkiem. I pokażcie mi teraz człowieka bez domieszki Seidhe Ichaer, krwi Starszego Ludu.
Vilibert poczerwieniał wyraźnie. Spąsowiała też Vera Loewenhaupt. Schylił głowę i zakaszlał czarodziej Radcliffe. Co ciekawe, zarumieniła się również piękna elfka w gronostajowym toczku.
— Wszyscy jesteśmy dziećmi Matki Ziemi — rozległ się w ciszy głos siwego druida. - Jesteśmy dziećmi Matki Natury. I choć matki naszej nie szanujemy, choć niekiedy przysparzamy jej zmartwień i bólu, choć łamiemy jej serce, ona kocha nas, kocha nas wszystkich. Pamiętajmy o tym, zebrani tu, w Miejscu Przyjaźni. I nie spierajmy się, kto z nas był tu pierwszy, bo pierwsza była wyrzucona przez fale Żołądź, a z Żołędzi wykiełkował Wielki Bleobheris, najstarszy z dębów. Stojąc pod konarami Bleobherisa, wśród jego odwiecznych korzeni, nie zapominajmy o naszych własnych, braterskich korzeniach, o ziemi, z której te korzenie wyrastają. Pamiętajmy o słowach pieśni poety Jaskra…
— Właśnie! — krzyknęła Vera Loewenhaupt. - A gdzie on jest?
— Zmył się — skonstatował Sheldon Skaggs, patrząc na puste miejsce pod dębem. - Wziął pieniądze i zmył się bez pożegnania. Iście po elfiemu!
— Po krasnoludzku! — zapiszczały artykuły żelazne.
— Po ludzku — poprawił wysoki elf, a piękność w toczku oparła głowę o jego ramię.
— Hej, grajku — powiedziała Mama Lantieri, wkraczając do izby bez pukania, pchając przed sobą woń hiacyntów, potu, piwa i wędzonki. - Masz gościa. Wejdźcie, dostojny panie.
Jaskier poprawił włosy, wyprostował się w ogromnym rzeźbionym fotelu. Dwie siedzące na jego kolanach dziewczyny zerwały się szybciutko, zasłoniły wdzięki, naciągnęły rozchełstane koszule. Wstydliwość dziwek, pomyślał poeta, iście niezły tytuł dla ballady. Wstał, zapiął pas i włożył kubrak, patrząc na stojącego w progu szlachcica.
— Zaiste — rzekł — wszędzie umiecie mnie znaleźć, chociaż rzadko wybieracie stosowne po temu pory. Na wasze szczęście jeszcze nie zdecydowałem, którą z tych ślicznotek wolę. A przy twoich cenach, Lantieri, nie mogę sobie pozwolić na obie.
Mama Lantieri uśmiechnęła się wyrozumiale, klasnęła w dłonie. Obie dziewczyny — białoskóra, piegowata wyspiarka i ciemnowłosa półelfka w pośpiechu opuściły izbę.
Stojący w progu mężczyzna zdjął płaszcz, wręczył go Mamie wraz z małym, ale pękatym mieszkiem.
— Wybaczcie, mistrzu — powiedział, podchodząc i rozsiadając się za stołem. - Wiem, że nie w porę was niepokoję. Ale tak nagle zniknęliście spod dębu… Nie dogoniłem was na gościńcu, jak zamierzałem, nie od razu trafiłem na wasz ślad w miasteczku. Wierzajcie, nie zajmę wam wiele czasu…
— Zawsze tak mówicie i zawsze to bujda — przerwał bard. - Zostaw nas samych, Lantieri, dopilnuj, by nam nie przeszkadzano. Słucham was, panie.
Mężczyzna spojrzał na niego badawczo. Miał ciemne, wilgotne, jak gdyby załzawione oczy, ostry nos i nieładne, wąskie wargi.
— Nie zwlekając przystąpię do rzeczy — oświadczył, odczekawszy, aż za Mamą zamkną się drzwi. - Interesują mnie wasze ballady, mistrzu. Dokładniej, pewne osoby, o których śpiewacie. Zajmują mnie prawdziwe losy bohaterów waszych ballad. Wszakże, jeśli się nie mylę, to prawdziwe losy rzeczywistych osób były inspiracją pięknych utworów, których wysłuchałem pod dębem? Myślę o… O małej Cirilli z Cintry. O wnuczce królowej Calanthe.
Jaskier spojrzał w sufit, pobębnił palcami po stole.
— Mości panie — powiedział sucho. - Dziwne rzeczy was interesują. O dziwne rzeczy pytacie. Coś mi się widzi, że nie jesteście tym, za kogo was wziąłem.
— A za kogo mnie wzięliście, jeśli mogę wiedzieć?
— Nie wiem, czy możecie. Będzie to zależało od tego, czy przekażecie mi teraz pozdrowienia od naszych wspólnych znajomych. Powinniście to uczynić na wstępie, a zapomnieliście jakoś.
— Wcale nie zapomniałem — mężczyzna sięgnął za pazuchę aksamitnego kaftana w kolorze sepii, wydobył drugi mieszek, nieco większy niż ten, który wręczył rajfurce, równie jednak pękaty i brzęczący przy zetknięciu z blatem stołu. - My po prostu nie mamy wspólnych znajomych, Jaskier. Ale czyż ta sakiewka nie jest w stanie złagodzić owego mankamentu?
— Cóż to zamierzacie kupić za ten chudziutki trzosik? — wydął wargi trubadur. - Cały bordel Mamy Lantieri i otaczające go grunta?
— Powiedzmy, że zamierzam wesprzeć sztukę. I artystę. Po to, by móc z artystą pogawędzić o jego twórczości.
— Aż tak miłujecie sztukę, mój panie? Aż tak pilno wam do rozmowy z artystą, że próbujecie wpychać mu pieniądze jeszcze przed przedstawieniem się, łamiąc tym samym elementarne zasady grzeczności?
— Na początku rozmowy — nieznajomy zmrużył nieznacznie ciemne oczy — nie przeszkadzało wam moje incognito.
— Ale teraz zaczęło przeszkadzać.
— Nie wstydzę się mego miana — rzekł mężczyzna z leciutkim uśmieszkiem na wąskich wargach. - Nazywam się Rience. Nie znacie mnie, mistrzu Jaskier, i nie dziwota. Jesteście zbyt znani i sławni, by móc znać wszystkich waszych wielbicieli. A każdemu admiratorów! waszego talentu wydaje się, że zna was, zna was tak dobrze, że pewna poufałość jest jak najbardziej na miejscu. Mnie to również dotyczy, w całej rozciągłości. Wiem, że to błędne mniemanie, wybaczcie łaskawie.
— Wybaczam łaskawie.
— Mogę tedy liczyć, że zechcecie odpowiedzieć na kilka pytań…
— Nie, nie możecie — przerwał poeta, nadymając się. - Teraz wy raczcie łaskawie wybaczyć, ale ja niechętnie dyskutuję o tematyce mych utworów, o inspiracjach, o postaciach, tak fikcyjnych, jak i innych. Odziera to bowiem poezję z jej poetycznej warstwy i wiedzie ku trywialności.
— Czyżby?
— Z całą pewnością. Zważcie, że gdybym po odśpiewaniu ballady o wesołej młynareczce ogłosił, że tak naprawdę to chodzi o Zvirkę, żonę młynarza Piskorza, i uzupełnił to wiadomością, że Zvirkę można swobodnie chędożyć co czwartek, bo w czwartki młynarz jeździ na jarmark, to już nie byłaby poezja. To byłoby albo kuplerstwo, albo ohydna potwarz.
— Rozumiem, rozumiem — powiedział szybko Rience. - Ale chyba to zły przykład. Mnie przecież nie interesują niczyje grzechy ani grzeszki. Nikogo nie spotwarzycie, odpowiadając na moje pytania. Mnie potrzebna jest tylko jedna mała informacja: co się naprawdę stało z Cirillą, księżniczką Cintry? Mnóstwo osób twierdzi, że Cirilla zginęła podczas zdobywania miasta, są nawet naoczni świadkowie togo wydarzenia. Z waszej ballady wynikałoby zaś, że dziecko przeżyło. Naprawdę ciekawi mnie, czy to wasza wyobraźnia, czy też rzeczywisty fakt? Prawda czy fałsz?