Na polance wznosił się teraz wypukły wał świeżej gliny, obwiedziony po brzegach głęboką prawie na metr bruzdą.
Doktor pierwszy spojrzał w oczy innym. Podnieśli się wolno, machinalnie otrząsali strzępy roślin i pajęczaste nitki z kombinezonów. Potem, jakby się zmówili, zaczęli wracać tą samą drogą, którą przyszli. Pozostawili już daleko wykrot, drzewa i szeregi masztów i dochodzili do połowy stoku, nad którym migotała lustrzana kopułka, kiedy Inżynier powiedział:
– A może to jednak tylko zwierzęta?
– A czym my jesteśmy? - tym samym tonem, jak echo, powiedział Doktor.
– Nie, ja myślę…
– Czy widzieliście, kto siedział w tym wirującym kole?
– Nie widziałem w ogóle, żeby tam ktoś był - powiedział Fizyk.
– Był. A jakże. To w środku - to jakby gondola. Powierzchnia polerowana, ale przepuszcza trochę światła. Widziałeś? - zwrócił się Koordynator do Doktora..
– Widziałem. Ale nie jestem pewien, to znaczy…
– To znaczy - wolisz nie być pewny?
– Tak.
Podchodzili dalej. W milczeniu minęli łańcuch najwyższych wzgórz, już po drugiej stronie, nad strumieniem, na widok zbliżających się od następnego zagajnika świetlistych tarcz przypadli do ziemi.
– Kombinezony mają dobrą barwę - powiedział Chemik, kiedy wstali i ruszyli dalej.
– A jednak to dziwne, że nas dotąd nie dostrzegli - rzucił Inżynier.
Koordynator, który milczał do tej chwili, zatrzymał się nagle.
– Dolny przewód RA jest nie uszkodzony, prawda, Henryku?
– Tak, jest cały. O co ci chodzi?
– Stos ma rezerwę. Można by spuścić trochę roztworu.
– Nawet dwadzieścia litrów! - powiedział Inżynier i twarz pojaśniała mu w złym uśmiechu.
– Nie rozumiem? - wtrącił Doktor.
– Oni chcą spuścić roztwór wzbogaconego uranu, żeby naładować miotacz - wyjaśnił Fizyk.
– Uran?! Doktor zbladł.
– Nie myślicie chyba…
– Nic nie myślimy - odparł Koordynator. - Od chwili kiedy t o zobaczyłem, przestałem w ogóle myśleć. Myśleć będziemy potem. Teraz…
– Uwaga! - krzyknął Chemik.
Świetlisty krąg minął ich, malał już, kiedy zwolnił i zataczając wielki łuk, począł się zbliżać. Pięć luf podniosło się u ziemi, drobnych jak dziecinne pistoleciki wobec ogromu, który swoim migotaniem przesłonił pół nieba. Naraz znieruchomiał, brzęczenie spotężniało, potem osłabło, coś wirowało coraz wolniej, oczom ich ukazał się znienacka rozłożysty wielokąt, ażurowa konstrukcja, która poczęła się chylić na bok, jakby miała upaść, ale podparły ją dwa skośnie wystrzelające ramiona. Z centralnej gondoli, która utraciła lustrzany blask, wylazło coś niewielkiego, kosmatego, ciemnego i przebierając błyskawicznie odnóżami, połączonymi fałdzistą błoną, zesunęło się po skośnej, podziurawionej listwie, skoczyło na ziemię i przywierając do niej płasko, popełzło prosto w kierunku ludzi.
Niemal jednocześnie cała gondola otwarła się na wszystkie strony naraz, jak poziomy kielich kwiatu, i wielki, błyszczący kadłub spłynął na dół na czymś, co, zrazu owalne i grube, momentalnie ścieńczało i znikło.
Wtedy wielki stwór, który opuścił gondolę, wyprostował się powoli na całą wysokość. Poznali go, chociaż był dziwnie zmieniony - pokryty lśniącą jak srebro substancją, która otaczała go spiralnym nawojem od dołu do góry, gdzie w obramionym czarno wylocie ukazała się mała, płaska twarz.
Kosmate zwierzę, które pierwsze wyskoczyło ze znieruchomiałego kręgu, pełzło ku nim zwinnie i szybko, nie odrywając się od ziemi. Teraz dopiero zauważyli, że wlokło za sobą coś, co wyglądało jak bardzo wielki, łopatowato rozpłaszczony ogon.
– Strzelam - powiedział niegłośno Inżynier. Przyciskał twarz do kolby.
– Nie! - krzyknął Doktor.
– Czekaj - chciał powiedzieć Koordynator, lecz Inżynier puścił już serię. Mierzył w pełznące stworzenie i chybił, lot elektrycznego ładunku był niewidoczny, usłyszeli tylko słabe syknięcie. Inżynier puścił cyngiel, nie zdejmując zeń palca. Lśniący srebrem stwór nie ruszał się z miejsca. Naraz zrobił coś - i świsnął. Tak im się wydało.
To, co pełzło, momentalnie oderwało się od ziemi i jednym skokiem przebyło chyba z pięć metrów - lądując, zebrało się jakby w kulę, nastroszyło, dziwacznie spęczniało, łopatowaty ogon rozsunął się, stanął pionowo, rozpostarł w górę i na boki, w jego wklęsłej jak muszla powierzchni coś zabłysło blado i popłynęło ku nim, jakby niesione wiatrem.
– Ognia!! - ryknął Koordynator.
Nie większa od orzecha płomienista kula falowała łagodnie w powietrzu, zbaczała to w jedną, to w drugą stronę, ale parła wciąż bliżej - już słyszeli jej posykiwanie, jak kropli wody, tańczącej na rozpalonej blasze. Wszyscy naraz zaczęli strzelać.
Wielokrotnie rażone, stworzonko upadło, kurcząc się, wachlarzowaty ogon nakrył je całkiem, niemal jednocześnie ognisty orzech zaczął spływać z wiatrem w bok, jakby utracił nagle sterowność, minął ich w odległości kilkunastu kroków i stracili go z oczu.
Srebrny olbrzym wyprostował się jeszcze bardziej, pojawiło się nad nim coś cienkiego i jął unosić się po tym ku otwartej gondoli - wszyscy usłyszeli trzask, z jakim trafiły go serie.
Złamał się wpół i głucho wyrżnął w ziemię.
Wstali i pobiegli ku niemu.
– Uwaga! - krzyknął jeszcze raz Chemik.
Dwa lśniące kręgi wynurzyły się spod lasu i rwały ku wzgórzom. Przypadli w zagłębieniu, gotowi na wszystko, i stało się coś dziwnego - oba kręgi, nie zwolniwszy nawet, pomknęły dalej, aż znikły za grzbietami wzgórz.
Kilka sekund później rozległ się przytłumiony huk, odwrócili się, dobiegł z zagajnika oddychających drzew, który mieli za plecami. Rozłupane w połowie, jedno z najbliższych drzew zwaliło się, buchając kłębami pary w łomocie konarów.
– Szybko! Szybko! - krzyknął Koordynator. Podbiegł do kosmatego zwierzątka, którego łapki wystawały spod przykrywy mięsistego nagiego ogona, i celując w nie opuszczoną lufą, zwęglił je ciągłym ogniem w kilkanaście sekund, potem butem rozrzucił szczątki i wdeptał je w grunt. Inżynier i Fizyk stali pod ażurowym wielokątem, wspartym na skośnych łapach, przed srebrną bryłą - Inżynier dotknął jej garbu, wypuczonego i jak gdyby rosnącego powoli.
– Nie możemy go tak zostawić! - krzyknął Koordynator. Podbiegł do nich. Był bardzo blady.
– Nie spopielisz takiej masy - mruknął Inżynier.
– Zobaczymy! - odpowiedział przez zęby Koordynator i strzelił z dwu kroków. Powietrze drżało wokół lufy. Srebrny kadłub pokrył się momentalnie czarniawymi plamami, sadza zawirowała w powietrzu, rozszedł się okropny swąd palonego mięsa, zabulgotało. Chemik patrzał na to chwilę ze zbielałą twarzą, nagle odwrócił się i odbiegł od nich. Cybernetyk poszedł za nim. Gdy broń Koordynatora wyładowała się, milcząc, wyciągnął rękę po eżektor Inżyniera.
Sczerniała tusza zapadła się, rozpłaszczała, krążył nad nią dym, unosiły się płaty kopciu, odgłos kipienia zmienił się w poskrzypywanie jakby drewna ogarniętego płomieniami, a Koordynator wciąż naciskał drętwiejącym palcem spust, aż szczątki rozpadły się w bezkształtne popielisko. Unosząc w górę eżektor, skoczył w nie nogami i zaczął rozrzucać.
– Pomóżcie mi! - krzyknął chrapliwie.
– Nie mogę - jęknął Chemik. Stał z zamkniętymi oczami, na czole perlił mu się pot - obiema rękami chwycił się za gardło, jak gdyby chciał je zdusić. Doktor zacisnął zęby, aż zgrzytnęły, i stoczył w gorący żużel za Koordynatorem, który krzyknął:
– A myślisz, że ja mogę!!
Doktor, nie patrząc pod nogi, deptał i deptał. Śmiesznie musieli wyglądać, podskakując tak w miejscu. Wgniatali nie dopalone grudki w ziemię, wciskali w nią popiół, potem zgarniali ziemię z otoczenia, używając do tego kolb, aż przysypali ostatnie ślady.
– W czym jesteśmy lepsi od nich? - spytał Doktor, kiedy zatrzymali się na chwilę, zlani potem, ciężko dysząc.
– On nas zaatakował - burknął Inżynier, z wściekłością i obrzydzeniem wycierając ślady kopciu z łoża eżektora.
– Chodźcie tu! Już po wszystkim! - krzyknął Koordynator. Tamci zbliżali się wolno. W powietrzu unosiła się dojmująca woń spalenizny, trawiaste porosty zwęgliły się w szerokim promieniu.