Chociaż położenie było niewesołe, działali w jakimś wisielczym uniesieniu - wyrwali wspólnym wysiłkiem grzebieniastą ramę z przodu i zaczęli tłuc nią miarowo, jak taranem, w górny płat. Giął się, pokrywał wyboinami, ale nie puszczał.

– Mam tego dość - warknął gniewnie Doktor, sprężył się, usiłując wstać, w tym momencie coś trzasło u spodu i wszyscy wysypali się dnem jak ulęgałki. Stoczyli się po pięciometrowej pochyłości na dno wąwozu.

– Nikomu nic się nie stało? - spytał Koordynator, utytłany w glinie. Pierwszy zerwał się na nogi.

– Nie, ale - ależ ty jesteś cały pokrwawiony, pokaż no się! - zawołał Doktor.

Koordynator miał w samej rzeczy głęboko rozciętą skórę na głowie, między włosami, rana sięgała połowy czoła. Doktor przewiązał mu ją, jak się dało, inni byli posiniaczeni, a Chemik spluwał krwią - przygryzł sobie wargę. Ruszyli w kierunku rakiety. Nawet się nie obejrzeli na pogruchotany pojazd.

V

Słońce dotykało horyzontu, kiedy znaleźli się u małego pagórka. Rakieta rzucała długi cień, gubiący się daleko wśród piasków równiny. Nim weszli do środka, przeszukali sumiennie otoczenie, ale nie znaleźli żadnych śladów, które by wskazywały, że ktokolwiek był pod ich nieobecność w pobliżu. Stos pracował bez zakłóceń. Półautomat zdołał oczyścić boczne korytarze i bibliotekę, zanim ugrzązł beznadziejnie w grubej warstwie plastykowych i szklanych skorup, zalegających laboratorium.

Po kolacji, którą pochłonęli błyskawicznie, Doktor musiał zeszyć ranę Koordynatorowi, bo nie przestawała krwawić, tymczasem Chemik zdążył przeprowadzić analizę wody pobranej w strumieniu i stwierdził, że nadaje się do picia, chociaż zawiera znaczną domieszkę soli żelazowych, psujących smak.

– Teraz musimy się wreszcie naradzić - oświadczył Koordynator. Zasiedli w bibliotece na nadmuchanych poduszkach, Koordynator w środku, z głową w białym czepcu bandaża.

– Co wiemy? - powiedział. - Wiemy, że planeta jest zamieszkała przez rozumne stworzenia, które Inżynier nazwał dubeltami. Nazwa ta nie odpowiada temu, co… ale mniejsza o to. Zetknęliśmy się z następującymi fragmentami cywilizacji „dubeltów”: z automatyczną fabryką, którą uznaliśmy za rozregulowaną i porzuconą - teraz wcale nie jestem już tego taki pewien - po wtóre, z lustrzanymi kopułkami na wzgórzach, niewiadomego przeznaczenia, po trzecie, z masztami, które emitują coś - prawdopodobnie jakiś rodzaj energii - ich przeznaczenie jest nam również nie znane - po czwarte, z ich wehikułami, przy czym jeden - zaatakowani - zdobyliśmy, opanowali i rozbili, po piąte - widzieliśmy z daleka ich miasto, o którym nic konkretnego niepodobna powiedzieć, po szóste - atak, o którym wspomniałem, przedstawiał się tak, że „dubelt” poszczuł na nas, żeby tak rzec, zwierzę, prawdopodobnie odpowiednio ułożone, które wypromieniowało coś w rodzaju małego piorunu kulistego i sterowało nim zdalnie, dopókiśmy go nie położyli trupem. Na koniec - po siódme - byliśmy świadkami zasypania rowu-grobu, pełnego martwych mieszkańców planety. To wszystko - o ile pamiętam. Poprawcie mnie lub uzupełnijcie to, co powiedziałem, jeśli się omyliłem albo coś opuściłem.

– W zasadzie to wszystko, prawie… - powiedział Doktor. - Z wyjątkiem tego, co zdarzyło się przedwczoraj na statku…

– Prawda. Okazało się, żeś miał słuszność - ten stwór był nagi. Być może usiłował po prostu schronić się gdziekolwiek - i w panicznej ucieczce wpełznął w pierwszy otwór, na jaki natrafił - a był to akurat tunel wiodący do wnętrza naszej rakiety.

– Jest to hipoteza równie kusząca, jak ryzykowna - odparł Doktor. - Jesteśmy ludźmi, kojarzymy i rozumujemy po ziemsku i wskutek tego możemy popełnić ciężkie błędy, przyjmując obce pozory za naszą prawdę, to znaczy układając pewne fakty w schematy przywiezione z Ziemi. Jestem zupełnie pewien, że myśleliśmy dziś rano wszyscy to samo - że natknęliśmy się na grób ofiar gwałtu, morderstwa, ale przecież naprawdę nie wiem, nie wiemy…

– Powtarzasz to, chociaż sam nie wierzysz - zaczął podniesionym głosem Inżynier.

– Nie chodzi o to, w co wierzę - przerwał mu Doktor. - Jeśli wiara jest gdzieś szczególnie nie na miejscu, to tym miejscem jest właśnie Eden. Hipoteza o „szczuciu” elektrycznego psa na przykład…

– Jak to?

– Nazywasz to hipotezą? Ależ to fakt - niemal równocześnie odezwali się Chemik i Inżynier.

– Mylicie się. Dlaczego nas zaatakował? Nic o tym nie wiemy. Być może przypominamy wyglądem jakieś tutejsze karaluchy albo zające… Wy zaś skojarzyliście - przepraszam, myśmy natomiast skojarzyli ten agresywny postępek z tym, cośmy widzieli przedtem, a co zrobiło na nas tak wstrząsające wrażenie, że straciliśmy zdolność spokojnego myślenia.

– A gdybyśmy ją zachowali i nie strzelali od razu, teraz nasz popiół rozwiewałby się tam pod laskiem, czy tak? - wyrzucił gniewnie Inżynier. Koordynator milczał, wodząc oczami od jednego do drugiego.

– Zrobiliśmy to, co musieliśmy zrobić, ale jest bardzo prawdopodobne, że zaszło nieporozumienie - z obu stron… Wydaje się wam, że wszystkie kamienie łamigłówki są już ułożone? A ta fabryka, rzekomo opuszczona przed kilkuset laty i rozregulowana? Co z nią? Gdzie pasuje ten kamień?

Chwilę trwało milczenie.

– Uważam, że Doktor ma sporo słuszności - powiedział Koordynator. - Zbyt mało jeszcze wiemy. Sytuacja jest o tyle pomyślna, że, o ile możemy sądzić, oni nie wiedzą o nas nic, jak myślę, głównie dlatego, ponieważ żadna z ich dróg, tych bruzd, nie przebiega w pobliżu tego miejsca. Trudno liczyć jednak na to, że taki stan potrwa długo. Chciałbym prosić, abyście rozważali nasze położenie od tej strony i wypowiedzieli swoje propozycje.

– Obecnie jesteśmy w tym wraku właściwie bezbronni. Wystarczyłoby zaszpuntować uczciwie tunel, żebyśmy się podusili jak myszy. Wskazany jest zatem największy pośpiech, właśnie z uwagi na to, że w każdej chwili możemy zostać odkryci, a jakkolwiek hipoteza o agresywności „dubeltów” jest tylko moją ziemską mrzonką - mówił z pasją Inżynier - to jednak, niezdolny rozumować inaczej, proponuję, a właściwie żądam, abyśmy niezwłocznie przystąpili do naprawy wszystkich urządzeń, uruchomienia agregatów.

– Na jak długi oceniasz niezbędny do tego czas? - przerwał mu Doktor. Inżynier zawahał się.

– A widzisz… - ze znużeniem powiedział Doktor. - Dlaczego mamy się łudzić? Odkryją nas, zanim skończymy, bo, powiem to, choć nie jestem fachowcem, muszą upłynąć długie tygodnie…

– Niestety, to prawda - podjął Koordynator. - Poza tym będziemy musieli uzupełnić zapas wody, nie mówiąc już o kłopocie, jaki będziemy mieli z tą skażoną, która zalała spodnią kondygnację, nie wiadomo także, czy potrafimy we własnym zakresie sporządzić wszystko, co okaże się potrzebne dla uzupełnienia szkód.

– Następna wyprawa będzie niewątpliwie wskazana - zgodził się Inżynier - a nawet więcej wypraw, ale można je przedsiębrać w nocy, poza tym część nas, powiedzmy połowa albo dwu ludzi, powinna stale być przy rakiecie - ale dlaczego tylko my mówimy!? - zwrócił się niespodziewanie do trzech milczących słuchaczy sporu.

– W zasadzie powinniśmy jak najintensywniej pracować w rakiecie - i zarazem badać tutejszą cywilizację - powiedział wolno Fizyk. - Te zadania w znacznej mierze kolidują ze sobą. Ilość niewiadomych jest tak wielka, że nawet rachunek strategiczny niewiele pomoże. Jedno nie ulega wątpliwości - ryzyka, graniczącego z katastrofą, nie unikniemy bez względu na wybrany tryb postępowania.

– Widzę, do czego zmierzacie - wciąż tym samym niskim, znużonym głosem powiedział Doktor. - Chcecie przekonać samych siebie, że musimy podjąć dalsze wyprawy, mając zdolność zadawania potężnych, to znaczy atomowych ciosów. Ma się rozumieć - we własnej obronie. Ponieważ skończy się to tym, że będziemy mieli przeciw sobie całą planetę - nie mam najmniejszej ochoty uczestniczyć w tak pirrusowym przedsięwzięciu, które pozostanie pirrusowe nawet, jeśli oni nie znają energii atomowej… a to wcale nie jest pewne. Jaki rodzaj silnika poruszał to koło?


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: