– Doktorze! Doktorze! - krzyczał, ale głos jego tonął w zamęcie, wokół przemykały dziesiątki ciał, ogromne tułowie z malutkimi rączkami zbijały się, zderzały, chwycił metalowy cylinder, zrywał się na nogi, kiedy potężne uderzenie rzuciło go na ścianę, rozległ się wysoko, jakby ze szczytu muru dolatujący świst, wszystko zamarło na mgnienie, poczuł zbliżającą się falę ciepła, wydzielanego przez zgrzane ciała, coś popchnęło go, zatoczył się, krzyknął, czując śliski, wstrętny dotyk - naraz ze wszystkich stron otoczyły go ciężkie oddechy.
Przesunął kontakt. Latarka zapłonęła. Przez kilka sekund wygiętą linią napinały się przed nim ogromne, garbate torsy, z wysoka łyskały w twarzyczkach bezbrzeżnie oślepione oczy, pomarszczone główki chwiały się, potem nadzy, pchnięci potężnie od tyłu, runęli na niego. Krzyknął jeszcze raz. Własnego głosu nie usłyszał w chaosie, który rozpętał się dokoła - z żebrami, wgniatanymi tłokiem, wklinowany między mokre, gorące tusze, tracił ziemię pod nogami, nie próbował się nawet bronić, czuł, że jest pchany gdzieś na oślep, wleczony, pociągany, odór surowizny dławił go wprost, kurczowo zaciskał latarkę, przytłoczona do piersi, oświetlała kilku otaczających, którzy patrzyli na niego z osłupieniem i usiłowali cofać się, ale tłum nie dawał miejsca, ciemność wyła bezustannie ochrypłymi głosami, małe torsy, zlane, jak potem, wodnistą cieczą, kryły się w wybrzuszeniach piersiowych mięśni, naraz potworna fala ścisku rzuciła całą grupę, w której tkwił, ku bramie, zgnieciony, zobaczył jeszcze poprzez gąszcz splątanych rąk i kadłubów błysk światła, twarz Doktora, mignęły mu jego rozwarte w krzyku usta, obraz znikł, dusił się od ciężkiego odoru, wylot latarki skakał mu pod brodą, wykrawał z mroku twarzyczki bezokie, beznose, pozbawione ust, płaskie, starczo obwisłe, wszystkie jak zlane wodą, czuł uderzenia garbów, przez moment zrobiło się luźniej, potem znowu go sprasowało, rzuciło plecami na ścianę, uderzył grzbietem o kolumienkę, chwycił się jej, usiłował przywrzeć do niej, nowe fale przepychających się odrywały go od niej, zapierał się ze wszystkich sił, walczył tylko o ustanie, upadek oznaczałby śmierć, namacał jakiś kamienny stopień, nie, bulwę głazu, wlazł w górę, podniósł wysoko latarkę.
Obraz był przerażający. Od ściany do ściany chwiało się morze głów, prasowane tłokiem, stojący pod niszą wpatrywali się w niego rozszerzonymi oczami, widział rozpaczliwe wysiłki, jakie czynili, aby oddalić się od niego, konwulsyjnie, jak chwytam drgawkami, ale mogli poruszać się tylko jako cząstki nagiej masy, która parła wciąż w dół uliczki, wyciskając skrajnych aż na ściany, okropny wrzask nie ustawał, nagle zobaczył Doktora - nie miał latarki, posuwał się, a raczej płynął w tłumie, obracany to przodem, to bokiem, gubił się między przewyższającymi go, wielkimi kadłubami, jakieś szmaty powiewały w powietrzu. Chemik trzymanym za łoże i kolbę eżektorem odgradzał się, jak mógł, od napierających, czuł, jak mdleją mu ręce - mokre, śliskie tusze waliły w niego taranami, odskakiwały, gnały dalej, tłum rzedniał, z mroków buchały nowe gromady, latarka zgasła, nieprzenikniona ciemność miotała się, bełkotała, jęczała, pot zalewał mu oczy, wciągał powietrze parzące płuca, tracił przytomność.
Osunął się na kamienny stopień, oparł plecami o zimne głazy, łapał oddech, rozróżniał już pojedyncze tupoty, plaskające susy, potępieńczy chór oddalał się, oparty rękami o ścianę, stanął na równe nogi. Kolana miał jak z waty, chciał zawołać Doktora, ale nie potrafił wydobyć głosu - naraz białawy brzask wykroił z mroku szczyt przeciwległego muru.
Minęła dobra chwila, zanim sobie uprzytomnił, że to Koordynator wskazuje im pewno kierunek powrotu magnezjową f lara.
Pochylił się, zaczął szukać latarki, ani wiedział, kiedy mu ją wytrącono. Przy samej ziemi powietrze pełne było mdlącej, ohydnej woni, nie mógł jej wprost znieść, doprowadzała do torsji. Wstał. Usłyszał daleki krzyk. To był głos człowieka.
– Doktorze! Tu! Tu! - ryknął. Krzyk odpowiedział, już z bliska, spomiędzy czarnych murów wychynął język światła. Doktor zmierzał ku niemu szybko, ale odrobinę chodził na boki, jakby pijany…
– A - powiedział - jesteś tu, dobrze… Chwycił Chemika za ramię.
– Porwali mnie kawałek, ale udało mi się dostać do sieni… zgubiłeś latarkę?
– Tak.
Doktor wciąż trzymał się jego ramienia.
– Zawrót głowy - wyjaśnił spokojnym głosem, z resztką zadyszki. - To nic, zaraz przejdzie…
– Co to było? - powiedział szeptem, jakby do siebie, Chemik.
Tamten nie odpowiedział. Wsłuchiwali się obaj w ciemność - znowu przekradały się nią dalekie stąpania, mrowiła się od szmerów, kilka razy podniósł się przygłuszony odległością jęk. Drugi wybłysk nieba nad murami rozjaśnił ich szczyty, zadrgał na pionowych krawędziach, żółknącym blaskiem spływał w dół, jak momentalny wschód i zachód słońca.
– Idziemy - powiedzieli jednym głosem.
Gdyby nie flary, nie udałoby im się chyba wrócić przed nastaniem dnia. Tak jednak, wzywani blaskiem, który jeszcze dwukrotnie rozjaśnił łuną mrok kamiennych wąwozów, utrzymali kierunek marszu. Po drodze napotkali kilku uciekinierów, którzy spłoszeni światłem ich latarki pierzchli w popłochu, a raz natknęli się na leżące u stóp stromych schodów już wystygłe całkiem ciało. Przekroczyli je bez słowa. Kilka minut przed jedenastą odnaleźli placyk z kamienną studnią - ledwo padł na nią promyk latarki Doktora, z wysoka potrójną jasnością błysły reflektory.
Koordynator stał nad schodami, po których biegli, dysząc, poszedł za nimi powoli, gdy dopadli maszyny i przysiedli na stopniach, zgasił światła i krążył tam i na powrót w ciemności, czekając, aż będą mogli mówić.
Kiedy opowiedzieli mu już wszystko, rzekł tylko:
– No tak. Dobrze, że to się tak skończyło. Tu jest jeden, wiecie…
Nie rozumieli go, dopiero kiedy zapalił boczny reflektor i odwrócił go w tył, skoczyli na równe nogi. Kilkanaście metrów od łazika leżał bez ruchu dubelt.
Doktor pierwszy zatrzymał się przed nim. Z reflektora padała w to miejsce szeroka świetlna droga, na której można było policzyć każde, najmniejsze zagłębienie kamiennych płyt.
Wpółleżał przed nimi, nagi, z uniesioną skośnie górną połową wielkiego torsu. Spomiędzy ziejących mięśni piersiowych spozierało na nich wielkie, bladoniebieskie oko - widzieli tylko rąbek spłaszczonej twarzyczki, jak poprzez szparę nie domkniętych drzwi.
– Jak się tu dostał? - spytał cicho Doktor.
– Nadbiegł z dołu, kilka minut przed wami. Kiedy zapalałem flarę, uciekł, potem wrócił.
– Wrócił?!
– Na to miejsce. Tak.
Stali nad nim, nie wiedząc, co robić. Stwór dyszał jak po długim biegu. Doktor pochylił się, chcąc, najprostszym gestem, pogładzić czy poklepać otwartą dłonią olbrzyma, ten zadrgał, na bladej skórze jego cielska wystąpiły wodniste krople, wielkie jak pęcherze.
– On… się nas boi… - powiedział cicho Doktor. - Co robić? - dodał bezradnie.
– Zostawić go i jechać. Jest późno - rzucił Chemik.
– Nigdzie nie jedziemy. Słuchajcie… - Doktor zawahał się - wiecie co? Siądźmy…
Dubelt nie ruszał się. Gdyby nie miarowe ruchy jego tarczowato rozszerzonej piersi, można by sądzić, że nie żyje. Za przykładem Doktora posiadali wokół niego na kamiennej płaszczyźnie. Z ciemności dochodził odległy szum gejzera, czasem wiatr zaszuścił w niewidzialnych zaroślach, podziemne osiedle okrywała nieprzenikniona noc. W powietrzu przepływały czasem rzadkie opary mgły, ostro zarysowana w odblaskach reflektorów sylweta łazika nieruchomiała opodal jak czarna dekoracja. Po dobrych dziesięciu minutach, kiedy zaczynali już tracić nadzieję, dubelt zerknął naraz przez szparę ze swego wewnętrznego ukrycia. Wystarczył nieopatrzny ruch Chemika, by mięśniowe odrzwia zeszły się - tym razem nie na długo.
Na koniec - prawie pół godziny po spotkaniu - olbrzym wyprostował się. Miał ze dwa metry wzrostu, ale byłby jeszcze wyższy, gdyby nie pochylał się do przodu. Gdy kroczył, spód jego nieforemnego ciała odmieniał się. Wyglądało na to, że potrafi dowolnie wysuwać lub wciągać nogi, ale to tylko mięśnie, obkurczając się wokół odnóży, czyniły je niejako wyraźniej widzialnymi i zarazem sprawniejszymi w chodzeniu.