Koordynator zwolnił i kiedy biegnący usunęli się z drogi, zatrzymał wóz kilka metrów za nimi. Rakieta wznosiła się niedaleko. Podjechali ku niej tak, że górna część rufy przesłoniła podwieszoną lampę.
– Jesteście?! Wszyscy?! - krzyknął Inżynier. Przyskoczył do łazika i targnął się wstecz na widok czwartej, bezgłowej postaci, która poruszyła się niespokojnie.
Koordynator objął jedną ręką Inżyniera, drugą Fizyka i stał tak przez sekundę, jakby się na nich opierał. Zgrupowali się w pięciu przy bocznym reflektorze - Doktor przemawiał cicho do dubelta.
– U nas wszystko w porządku - powiedział Chemik - a u was?
– Mniej więcej - odparł Cybernetyk. Patrzyli na siebie długą chwilę, nikt nic nie mówił.
– Będziemy relacjonować czy pójdziemy spać? - zapytał Chemik.
– Ty możesz spać? To piękne! - zawołał Fizyk. - Spać! Dobry Boże! Oni tu byli, wiecie?
– Tak myślałem - powiedział Koordynator. - Czy… doszło do starcia?
– Nie. A wy?…
– Także nie. Myślę… to, że odkryli rakietę, może okazać się ważniejsze od tego, co myśmy widzieli. Mówcie, Henryku, może ty?…
– Złapaliście go?… - spytał Inżynier.
– Właściwie… on nas złapał. To znaczy - dał się zabrać z dobrej woli. Ale to cała historia. Długa, skomplikowana, chociaż, niestety, nic z niej nie rozumiemy.
– Z nami akurat to samo! - wybuchnął Cybernetyk. - Przyjechali tu w jakąś godzinę potem, jakeście wyruszyli!! Myślałem, myślałem, że to koniec - wyznał nagle ciszej.
– Nie jesteście głodni? - spytał Inżynier.
– Zdaje się, że zapomniałem o tym na dobre. Doktorze! - zawołał Koordynator - chodź tu!
– Narada? - Doktor wysiadł i podszedł ku nim, ale nadal nie spuszczał oka z dubelta, który nieoczekiwanie skoczył na ziemię, ruchem dziwnie lekkim, i przyczłapał powoli do stojących - ledwo dotknął granicy oświetlonego kręgu, cofnął się i znieruchomiał. Patrzyli na niego milcząc - wielki stwór osunął się, przypadł do gruntu, przez moment widzieli jego głowę, potem mięśnie zeszły się, pozostawiając szparę, w rozproszonej poświacie reflektorów widzieli spoczywające na nich niebieskie oko.
– A więc byli tu? - spytał Doktor. W tej chwili on jeden nie patrzał na dubelta.
– Tak. Przyjechali - dwadzieścia pięć wirujących kręgów, takich samych jak ten, któryśmy zdobyli - i cztery machiny daleko większe, nie pionowe tarcze, ale jakby przezroczyste bąki.
– Spotkaliśmy je! - krzyknął Chemik.
– Kiedy? Gdzie?
– Może godzinę temu, wracając! Małośmy się z nimi nie zderzyli - i co zrobiły tu?
– Niewiele - podjął Inżynier. - Przybyły szeregiem, skąd, nie wiemy, bo kiedyśmy wyszli na powierzchnię - akurat tak się stało, że wszyscy byliśmy w rakiecie, dosłownie przez pięć minut - ciągnęły już jeden za drugim, krążąc wokół rakiety. Nie zbliżały się. Myśleliśmy, że to pierwszy zwiad, patrol, szpica rozpoznania taktycznego, no, ustawiliśmy pod rakietą miotacz i czekaliśmy - a one kręciły się dokoła, wciąż w tę samą stronę, ani się nie oddalały, ani nie zbliżały. To trwało chyba z półtorej godziny. Potem pojawiły się te większe, te bąki - coś trzydzieści metrów wysokie! Kolosy! Dużo powolniejsze, jechać mogą, zdaje się, tylko bruzdami, które orzą tamte. Wirujące tarcze zrobiły im miejsce w swoim kolisku, tak że na przemian szła jedna machina większa i jedna mniejsza, i znowu zaczęły kołować. Czasem zwalniały, a raz dwie omal nie zderzyły się, a właściwie zetknęły się samymi obrzeżami, z okropnym trzaskiem, ale nic im się nie stało - wirowały dalej.
– A wy?
– No, my, cóż, pociliśmy się przy miotaczu. To nie było przyjemne.
– Wierzę - powiedział solennie Doktor - a dalej?
– Dalej? Najpierw myślałem wciąż, że lada chwila nas zaatakują, potem, że tylko dokonują obserwacji, ale dziwił mnie ten ich szyk i to, że nie zatrzymywały się ani na chwilę, a wiemy przecież, że taki krąg może wirować na miejscu - no, a gdzieś po siódmej posłałem Fizyka po lampę błyskową. Mieliśmy zawiesić ją dla was, ale nie moglibyście przecież przejechać przez ten skrzydlaty mur - i wtedy pierwszy raz przyszło mi do głowy, że to blokada! No - pomyślałem, że w każdym razie trzeba próbować porozumienia - jak długo się da. Siedzieliśmy wciąż za miotaczem i zaczęliśmy błyskać lampą - seriami, wiecie, najpierw po dwa błyski, potem po trzy, po cztery.
– Pitagorasem? - spytał Doktor, a Inżynier usiłował - daremnie - dojrzeć w rozbłysku wiszącej wysoko lampy, czy Doktor kpi.
– Nie - powiedział wreszcie - zwykłe serie liczb.
– A one co? - rzucił słuchający chciwie Chemik.
– Jak by ci powiedzieć - właściwie nic…
– Jak to „właściwie”? A „niewłaściwie”?
– To znaczy robiły rozmaite rzeczy, przez cały czas, i przed naszym błyskaniem, i podczas niego, i potem, ale nic takiego, co wyglądałoby na próbę odpowiedzi albo nawiązania kontaktu.
– Co robiły?
– Wirowały szybciej albo wolniej, zbliżały się do siebie, coś ruszało się w gondolach.
– Czy bąki, te wielkie, też mają gondole?
– Mówiłeś, żeście je widzieli?
– Było ciemno, kiedyśmy je spotkali.
– Nie mają żadnych gondoli - w samym środku w ogóle nic. Puste miejsce. Za to po obwodzie chodzi tam - pływa - no, krąży jakby wielki zbiornik, z zewnątrz wypukły, od środka zaklęsły, który może ustawiać się rozmaicie, a po bokach ma cały szereg rogów - takich stożkowatych zgrubień. Zupełnie bez sensu - naturalnie z mego punktu widzenia. Więc, co takiego mówiłem - aha, otóż te bąki wychodziły czasem z koliska i zamieniały się miejscem z mniejszymi tarczami.
– Jak często?
– Rozmaicie. W każdym razie żadnej liczbowej regularności nie udało się w tym wykryć. No, mówię wam - liczyłem wszystko, co mogło mieć jakikolwiek związek z ich ruchami, bo oczekiwałem przecież jakiejś odpowiedzi. Robiły nawet skomplikowane ewolucje. Na przykład w drugiej godzinie te wielkie zwolniły tak, że się prawie zatrzymały, przed każdym bąkiem stanęła mniejsza tarcza, ruszyła wolno ku nam, ale posunęła się niewiele, może piętnaście metrów, wielki bąk za nią, i znów zaczęły zataczać kręgi, teraz już były dwa - wewnętrzny, po którym krążyły cztery duże i cztery mniejsze, i zewnętrzny, z resztą płaskich tarcz. Kiedy już myślałem, że trzeba będzie coś począć, żebyście mogli wrócić - uformowały naraz jeden długi szereg i oddaliły się, najpierw po spirali, a potem prosto na południe.
– Która mogła być?
– Kilka minut po jedenastej.
– To znaczy, że spotkaliśmy chyba inne - zwrócił się Chemik do Koordynatora.
– Niekoniecznie. Mogły się gdzieś zatrzymać.
– Teraz wy mówcie - powiedział Fizyk.
– Niech mówi Doktor - odezwał się Koordynator.
– Dobrze. A więc… - Doktor streścił w parę minut całe dzieje wyprawy i ciągnął: - Zważcie, że wszystko, cokolwiek się tu dzieje, częściowo przypomina nam rozmaite rzeczy znane z Ziemi, ale zawsze tylko częściowo - zawsze kilka kamyków zostaje luzem i nie daje się wpasować do łamigłówki. To bardzo charakterystyczne! Te ich pojazdy pojawiły się tu jak machiny w szyku bojowym - może patrol zwiadowczy, może szpica armii, może początek blokady? Niby wszystko po trosze, ale ostatecznie - nic z tego i nie wiadomo co. Te gliniaste wykopy - naturalnie, były okropne - ale co właściwie znaczyły? Groby? Tak to wyglądało. Potem to osiedle czy jak to nazwać. To już było całkiem nieprawdopodobne! Historia ze snu. No, a szkielety? Muzeum? Rzeźnia? Kaplica? Wytwórnia eksponatów biologicznych? Więzienie? Można myśleć o wszystkim, nawet o obozie koncentracyjnym! Ale nie spotkaliśmy tam nikogo, kto by nas chciał zatrzymać albo nawiązać z nami jakikolwiek kontakt - nic takiego! To chyba najbardziej niepojęte, przynajmniej dla mnie. Cywilizacja planety bez wątpienia wysoka. Architektura - technicznie bardzo wysoko rozwinięta, budowanie takich kopuł, jak te, któreśmy widzieli, musi przedstawiać nie lada problem! A obok - kamienne osiedle, przypominające średniowieczny gród. Zadziwiające pomieszanie szczebli cywilizacyjnych! Przy tym muszą posiadać doskonałą sieć sygnalizacyjną, skoro wygasili światła w tym swoim grodzie dosłownie minutę po naszym przybyciu - a jechaliśmy bardzo szybko i nikogo nie dostrzegliśmy na drodze… Bez wątpienia są obdarzeni inteligencją, a tłum, który nas opadł, zachowywał się jak stado baranów ogarnięte paniką. Ani śladu jakiejkolwiek organizacji… Najpierw jak gdyby uciekali przed nami, potem nas otoczyli, zgnietli, powstał nieopisany chaos, wszystko to było bez sensu, wprost obłędne! No i tak ze wszystkim. Osobnik, któregośmy zabili, był odziany w jakąś srebrzystą folię - te były nagie, ledwo kilku miało na sobie jakieś plecionki czy łachmany. Trup w wykopie miał wprowadzoną w skórny wyrostek rurkę - i co dziwniejsze, miał oko, jak ten, którego widzicie, a inne nie miały oczu, za to nos albo na odwrót, kiedy o tym myślę, ogarnia mnie obawa, że nawet ten, któregośmy przywieźli, niewiele nam pomoże. Będziemy się naturalnie starali z nim porozumieć, ale nie bardzo wierzę, że się to uda…