– Bardzo przyjemnie - powiedział.

– Nikogo nie spotkaliście?

– No, jak zwykle, krążki, ale wszystkie mijaliśmy z daleka - pojechaliśmy od drugiej strony tego zagajnika z wykrotem, wiesz? Tam prawie wcale nie ma bruzd. Tyle że było trochę kłopotu z napełnianiem kanistrów. Przydałaby się jakaś pompka.

– Chcemy jechać jeszcze raz - dodał Fizyk.

– Najpierw musicie przelać wodę…

– E, nie warto - odparł Fizyk - tu leży tyle pustych baniek i kanistrów, weźmiemy inne, a potem wszystko przeleje się już za jednym zamachem. Co?

Spojrzeli sobie z Inżynierem w oczy, jakby mieli w tym jakąś ukrytą myśl. Chemik nie zauważył tego, zdziwił go tylko trochę ich nadzwyczajny pośpiech. Wyładowali kanistry, jakby się paliło, i ledwo rzucili na bagażnik nowe - wcale nie było ich tak wiele - wsiedli i pomknęli z miejsca, wzbijając kłęby kurzu. Jego ściana osiadała jeszcze na równinie, oblana pąsem w świetle zachodzącego słońca, kiedy na powierzchnię wyszedł Koordynator.

– Nie ma ich - powiedział.

– Już byli, zamienili bańki na puste i pojechali jeszcze raz.

Koordynator bardziej zdziwił się, niż rozgniewał.

– Jak to - od razu pojechali?

Powiedział, że zaraz go zastąpi, i zszedł do wnętrza statku, aby powtórzyć wiadomość pracującemu przy uniwersalnym automacie, ale z Cybernetykiem trudno było mówić. Miał ze dwadzieścia tranzystorów w ustach, wypluwał je do ręki jak pestki, kilkaset wywalonych z porcelitowych wnętrzności przewodów owinął sobie dookoła szyi, rozczesał na piersi i łączył je z taką szybkością, aż palce mu migały. Czasem zastygał bez ruchu i dobrą minutę jakby w nieziemskim osłupieniu wpatrywał się w rozwieszony tuż przed twarzą wielki schemat.

Koordynator wrócił na powierzchnię, zastąpił Chemika, który poszedł przygotować dla wszystkich kolację, i siedząc przy miotaczu, skracał sobie czas wpisywaniem praktycznych uwag na marginesach montażowej książki, którą założył Inżynier.

Od dwu dni łamali sobie głowy, co począć z dziewięćdziesięcioma tysiącami litrów skażonej radioaktywnie wody, która zalała całą przestrzeń nad ciężarowym włazem. Było to jedno z błędnych kół pozornie nie do rozcięcia, na które się wciąż natykali - żeby oczyścić tę wodę, trzeba było uruchomić filtry, a dostać się do kabla, który je zasilał, można było właśnie w zalanym miejscu. Na statku był nawet nurkowy skafander, ale potrzebny był taki, który jednocześnie chroni od promieniowania, a tego nie mieli. Przysposabiać go specjalnie i pancerzyć ołowiem nie opłacało się - już raczej czekać, aż uruchomione automaty będą mogły zanurzyć się pod wodę.

Koordynator siedział pod rufą rakiety, na której od zapadnięcia zmroku co chwila zapalała się lampa błyskowa, i notował szybko, jak tylko mógł, to, co przyszło mu na myśl, bo światło trwało ledwo trzy sekundy. Sam się potem śmiał, oglądając gryzmoły, w które przemieniało się jego pismo po ciemku. Kiedy spojrzał na zegarek, dochodziła' dziesiąta.

Wstał i zaczął się przechadzać. Wypatrywał świateł łazika, ale nic nie widział, obserwację utrudniała lampa błyskowa. Zaczął więc oddalać się w stronę, z której miała wrócić maszyna.

Jak zwykle, kiedy był sam, skierował oczy na gwiazdy - Droga Mleczna wznosiła się stromo w ciemności, od Skorpiona wzrok jego poszedł na lewo, zatrzymał się, zdumiony - najjaśniejsze gwiazdy Koziorożca ledwo było widać, ginęły w bladym pałaniu, jak gdyby Droga Mleczna naraz rozszerzyła się i pochłonęła je - a przecież leżały poza nią. Nagle zrozumiał. To była łuna, tam właśnie, nad wschodnim horyzontem. Serce zaczęło mu uderzać powoli i mocno. Poczuł ucisk w gardle, który zaraz przeszedł. Z zaciśniętymi szczękami ruszył dalej. Łuna była biaława, niska i nierównomiernie przygasała, aby po długiej chwili rozbłysnąć kilka razy pod rząd. Zamknął oczy i z najwyższym natężeniem wsłuchiwał się w ciszę - ale słyszał tylko szum krwi. Teraz już gwiazdozbiorów nie było prawie widać, stał bez ruchu, wpatrzony w nieboskłon, który nalewał się mętną poświatą.

Zrazu chciał wrócić do rakiety i wyciągnąć tamtych na górę - mogli pójść z miotaczem. Pieszo trwałoby to co najmniej trzy godziny. Poza łazikiem mieli mały śmigłowiec, ale siedział w przegrodzie zalanej wodą, zaklinowany między skrzyniami - obejrzeli tylko wystający wierzch, śmigło potrzaskało w katastrofie na kawałki, kabina musiała wyglądać jeszcze gorzej. Pozostawał jednak Obrońca.

Pomyślał, że mogą po prostu wsiąść do niego, zdalnie otworzyć ciężarową klapę - jej rozrząd mieścił się w maszynowni - i zjechać poprzez wodę, która wyleje się zresztą, jak tylko klapa się odemknie. W Obrońcy byliby osłonięci przed radioaktywnością. Ale nie było pewne, czy klapa w ogóle się otworzy, nie mówiąc już o tym, co począć później - cały grunt dokoła rakiety zamieniłby się w jedna wielką radioaktywną plamę. Niemniej gdyby tylko mieć pewność, że klapa puści…

Powiedział sobie, że czeka jeszcze dziesięć minut, jeżeli do tego czasu nie dojrzy świateł, pojadą. Było trzynaście minut po dziesiątej. Opuścił rękę z zegarkiem. Łuna - tak, nie mylił się - powoli sunęła wydłuż horyzontu, dochodziła już do alfy Feniksa - różowawą z wierzchu, dołem mętnobiaławą smugą uchodziła ku północy. Znowu spojrzał na tarczę zegarka. Brakowało jeszcze czterech minut, kiedy zobaczył reflektory.

Były najpierw mrugającym świetlikiem, gwiazdką, która drżała szybko, potem rozdwoiły się, skakały w górę i w dół, wreszcie zaczęły oślepiać coraz mocniej - słyszał już prędki szurgot obracających się kół. Jechali szybko, ale znów nie na złamanie karku - wiedział, że można z łazika wycisnąć więcej, i to, że nie tak bardzo się śpieszyli, uspokoiło go do reszty. Jak zwykle w takich okolicznościach, poczuł rosnący gniew.

Sam nie wiedział o tym, ale oddalił się od rakiety o dobre trzysta kroków, jeśli nie więcej. Łazik przyhamował ostro, Doktor krzyknął:

– Wsiadaj!

Podbiegł, skoczył bokiem na puste miejsce, odsuwając blaszankę, i poczuł, że jest pusta. Spojrzał na siedzących - na oko nikomu nic się nie stało. Pochylił się do przodu, dotknął lufy miotacza - była zimna.

Fizyk odpowiedział na jego wzrok nic nie mówiącym spojrzeniem. Czekał zatem, nie odzywając się, aż podjechali pod rakietę. Inżynier skręcił ostro, odśrodkowa siła wgniotła Koordynatora w siedzenie, puste blachy kanistrów zahałasowały i wóz znieruchomiał tuż przed wejściem do tunelu.

– Woda wyschła? - spytał Koordynator obojętnym tonem.

– Nie mogliśmy nabrać wody - powiedział Inżynier. Odwrócił się do niego na swym obrotowym siedzeniu. - Nie dało się dojechać do strumienia.

Wyciągniętą ręką wskazał na wschód.

Nikt nie wysiadał. Koordynator patrzał badawczo to na Fizyka, to na Inżyniera.

– Zauważyliśmy już pierwszy raz, że coś się tam zmieniło - powiedział Fizyk - ale nie wiedzieliśmy co i chcieliśmy się upewnić.

– A gdyby zmieniło się tak dalece, że byście nie wrócili, to co przyszłoby nam z takiej przezorności? - powiedział Koordynator. Nie ukrywał już pasji. - No, jazda, mówcie wszystko, bez kroplomierza!

– Oni tam coś robią, wzdłuż strumienia, przed nim i za nim, dokoła pagórków, we wszystkich kotlinach, wzdłuż większych bruzd, i to na przestrzeni całych kilometrów - powiedział Doktor. Inżynier skinął głową.

– Za pierwszym razem, kiedy jeszcze było jasno, zauważyliśmy tylko całe korowody tych wielkich bąków - sunęły szykiem w kształcie litery V i wyrzucały ziemię, jakby prowadziły jakieś wykopy. Zobaczyliśmy je na dobre dopiero w powrotnej drodze, ze szczytu wzgórza, i nie spodobały mi się.

– A co ci się w nich nie spodobało? - spytał łagodnie Koordynator.

– To, że są trójkątne, a szczyt każdego trójkąta mierzy w naszym kierunku.

– Cudownie. I nie mówiąc o tym ani słowa, pojechaliście tam jeszcze raz? Wiesz, jak należy nazwać takie postępowanie?

– Może zrobiliśmy głupstwo - powiedział Inżynier. - Nawet na pewno popełniliśmy je, ale pomyśleliśmy sobie, że jak zaczniemy tu obradować, czy jechać drugi raz, i znowu zaczną się spory, kto ma narażać to bezcenne życie i tak dalej - postanowiliśmy załatwić się z tym szybko sami. Liczyłem na to, że o zmroku będą musieli jakoś oświetlić miejsce robót.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: