Po jakimś kwadransie Koordynator i Chemik zeszli do rakiety. Przed rozpoczęciem prac wysłano na górę Czarnego, który wzniósł wokół wylotu tunelu dwumetrowy wał ziemny, utwardził go i podstemplował, a potem wniósł pod ziemię pozostawione na powierzchni rzeczy. Oprócz okopanego miotacza został tam tylko łazik. Szkoda im było czasu na rozbieranie go, a i z pomocy automatu nie mogli zrezygnować.
O północy wzięli się na dobre do dzieła. Cybernetyk sprawdzał całą instalację wewnętrzną Obrońcy, Fizyk z Inżynierem regulowali stacyjkę filtrów radioaktywności, a Koordynator w ubraniu ochronnym stał nad studzienką dolnego piętra maszynowni. Automat znurkował przez nią na dno i pracował, dwa metry pod wodą, przy rozgałęzieniach kabli.
Okazało się, że nawet po naprawie filtry mają zmniejszoną przepustowość wskutek wypadnięcia kilku sekcji, poradzili więc sobie tak, że przyspieszyli cyrkulację wody. Oczyszczanie jej posuwało się naprzód w warunkach raczej prymitywnych - Chemik badał stopień radioaktywnego skażenia, biorąc co dziesięć minut próbki ze zbiornika do analizy, bo samoczynny wskaźnik nie działał, a naprawienie go pochłonęłoby czas, którego nie mieli.
O trzeciej nad ranem woda była praktycznie oczyszczona. Zbiornik, z którego się wyrwała, pękł w trzech miejscach - bezwładność pchnęła go do przodu w legarach i uderzył czołową tarczą w jeden z głównych wręgów pancerza. Zamiast go spawać, dla pośpiechu przetłoczyli po prostu wodę do wierzchniego, pustego zbiornika - w normalnych warunkach takie asymetryczne rozmieszczenie ładunku było nie do pomyślenia, ale rakieta nie gotowała się na razie do drogi. Po odpompowaniu wody przedmuchali denne pomieszczenie sprężonym powietrzem. Na ścianach zostało nieco radioaktywnego osadu, ale machnęli nań ręką - nikt nie zamierzał na razie tam wchodzić. Przystąpili do najważniejszej czynności - otwarcia ciężarowej klapy. Kontrolne światła pokazywały pełną sprawność jej zamkowego mechanizmu, mimo to przy pierwszej próbie nie chciała się otworzyć. Wahali się przez chwilę, czy nie wzmóc ciśnienia w hydraulikach - ale Inżynier zadecydował, że lepiej będzie zbadać ją z zewnątrz, wyszli więc na powierzchnię.
Niełatwo było dostać się do klapy, znajdowała się na spodzie kadłuba, teraz przeszło cztery metry nad ziemią. Naprędce zbudowali z metalowych ułomków rusztowanie - szło to już szybko, automat pospawał stalowe fragmenty - w niezgrabny, ale mocny pomost - i zaczęły się oględziny w świetle latarek i reflektora.
Niebo na wschodzie poszarzało, łuny nie było już widać, gwiazdy powoli bladły i grubokroplista rosa ściekała po wznoszących się nad nimi ceramitowych płytach kadłuba.
– Ciekawe - powiedział Fizyk - mechanizm gra - klapa wygląda jak złoto i ma tylko ten jeden mały błąd, że nie daje się otworzyć.
– Nie lubię cudów - dorzucił Cybernetyk. Uderzał rękojeścią pilnika w metal.
Inżynier nic nie powiedział. Był wściekły.
– Czekajcie - odezwał się Koordynator - a może starą, wypróbowaną przez pokolenia metodą?…
I podniósł ośmłokilowy młot, który leżał u jego stóp na rusztowaniu.
– Można opukać obrzeże - ale tylko raz - zgodził się po chwili wahania Inżynier. Nie lubił podobnych „metod”.
Koordynator spojrzał z ukosa na czarny automat, który rysował się jak kanciasty pomnik w szarzyźnie świtu, podtrzymując piersią pomost, zważył w rękach młot, zamachnął się niezbyt mocno i uderzył. Bił miarowo, samym rozpędem wymachów, kując raz koło razu, pancerz odpowiadał tęgim, krótkim dźwiękiem, każde uderzenie trafiało kilka centymetrów dalej, było mu niewygodnie bić w górę, ale potrzebował fizycznego wysiłku, wtem seria miarowych odgłosów uległa zakłóceniu, wpadło w nią nowe, basowe stęknięcie, jakby się odezwała pod nimi sama ziemia. Młot obwisł w rękach Koordynatora. Usłyszeli przeciągły, narastający górą świst, potem tępy łomot, rusztowanie zadrgało konwulsyjnie.
– Na dół! - krzyknął Fizyk. Zeskakiwali jeden po drugim z rusztowania, tylko automat ani drgnął. Było już dobrze szaro. Równina i niebo miały barwę popiołu. Drugie mrukliwe stęknięcie, przenikający świst zdawał się ich nakrywać - odruchowo skulili się, wciągnęli głowy w ramiona - stali jeszcze pod osłoną wielkiego korpusu rakiety. Kilkaset metrów dalej grunt wytrysł pionowym gejzerem, towarzyszący temu odgłos był dziwnie słaby, stłumiony.
Pobiegli do tunelu. Automat ruszył za nimi. Wskakiwali do środka, Koordynator i Inżynier zatrzymali się za osłoną ziemnego przedpiersia. Cały horyzont we wschodniej stronie stękał podziemnymi gromami, łoskot toczył się równiną, świst zwielokrotniał, spotężniał, że nie można już było rozróżnić w nim pojedynczych nut, niebo grało organowym pianiem, jakby stada niewidzialnych naddźwiękowców pikowały z zenitu prosto na nich, całe przedpole buchało krótkimi bryzgami piasku, ziemi, wytryski rysowały się prawie czarno na ołowianym tle nieba, ziemia drgała raz po razie, z przedpiersia staczały się drobniutkie okruchy i leciały na dno tunelu.
– Zupełnie normalna cywilizacja - usłyszeli dochodzący z głębi głos Fizyka. - Co?
– Same przeloty albo niedoloty - mruknął Inżynier. Koordynator nie mógł go usłyszeć, powietrze piało bez przerwy, piaski tryskały, ale fontanny nie podchodziły bliżej do rakiety. Stali tak, zanurzeni po ramiona, kilka długich minut, a nic się nie zmieniało. Gromowy pomruk na horyzoncie zlał się w jeden przeciągły, basowy, prawie nie zmieniający się huk, ale wybuchów nie było dalej słychać - pociski padały prawie bezgłośnie, ziemia, wyrzucana impetem, osypywała się, było już tak jasno, że widzieli jej niewielkie wybrzuszenia, jakby kretowiska, otaczające miejsca trafień.
– Przynieście lornetę - krzyknął Koordynator nachylając się w głąb tunelu.
Po chwili miał ją w ręku. Nic nie mówił do Inżyniera, dziwił się tylko coraz bardziej - zrazu myślał, że atakująca ich artyleria wstrzeliwuje się, ale pociski łożyły się wciąż tak samo. Wodził lornetą po okolicy i widział buchające ze wszystkich stron fontanny trafień, to bliższe, to dalsze, żadna nie zbliżała się do rakiety ani na dwieście metrów.
– Co tam?! Nie atomowe, co?! - dobiegło go przytłumione wołanie z wnętrza tunelu.
– Nie! Spokój! - odkrzyknął wysilając głos. Inżynier przysunął twarz do jego ucha.
– Widzisz?! Same niewypały!!
– Widzę!!
– Okrążają nas ze wszystkich stron!!
Kiwnął powtórnie głową. Teraz Inżynier lornetował przedpole.
Lada chwila miało wzejść słońce. Niebo, blade, jakby wymyte, napełniał rozwodniony błękit. Nic nie poruszało się na równinie - poza pióropuszami trafień, które krzaczastym, rozsypującym się momentalnie i natychmiast znowu wstającym z ziemi kręgiem, niby dziwaczny, migający żywopłot, otaczały rakietę i wzgórze, z którego sterczała.
Koordynator zdecydował się naraz, wypełzł z tunelu i trzema susami wspiął się na szczyt pagórka, tu padł płasko na ziemię i spojrzał w przeciwną stronę, której nie mógł widzieć z tunelu. Obraz był taki sam - rozległy sierp trafień wyrastał kurzącymi i trzepocącymi krzakami wybuchów.
Ktoś rzucił się obok niego z impetem na wyschły grunt - Inżynier. Leżeli głowa przy głowie, patrząc na to, co się działo, prawie już nie słyszeli bezustannego gromu pod widnokręgiem, który płynął żelaznymi falami, chwilami jak gdyby się oddalał - to był efekt wiatru, obudzonego pierwszymi promieniami słońca.
– To nie są żadne niewypały! - krzyknął Inżynier.
– A co!?
– Nie wiem. Poczekajmy…
– Chodźmy do środka!
Zbiegli po stoku - choć pociski nie padały blisko, nie było to przyjemne, pod kopułą przeraźliwego wycia i świstu. Jeden za drugim skoczyli do włazu. Postawili w nim automat, a sami poszli do wnętrza statku, pociągając za sobą innych. W bibliotece, dokąd się udali, mało co było słychać, nawet drgań gruntu prawie się nie czuło.
– Więc co? Chcą nas tak trzymać? Zagłodzić? - pytał Fizyk, zdumiony, kiedy powiedzieli wszystko, co zdołali dostrzec.
– Diabli wiedzą. Chciałbym zobaczyć z bliska taki pocisk - powiedział Inżynier. - Jeżeli zrobią przerwę, warto by skoczyć.