– Nie mam żadnej - wyznał Doktor. - Wypadki nieustannie wyprzedzają nas, a dotychczas wszystkie ułożone z góry plany zawodziły. Może najrozsądniejsze byłoby powstrzymanie się od jakiegokolwiek wypadu. Za kilka dni rakieta będzie zdolna do lotu - okrążając planetę na małej wysokości, będziemy mogli, być może, dowiedzieć się więcej i swobodniej niż teraz.
– Nie wierzysz w to chyba - zaoponował Inżynier. - Jeżeli nie możemy dowiedzieć się niczego, badając wszystko z bliska, cóż powie nam lot na ponadatmosferycznej wysokości? A rozsądek, mój Boże… Gdyby ludzie byli rozsądni, nie znaleźlibyśmy się tu nigdy. Cóż rozsądnego jest w rakietach, które lecą do gwiazd?
– Demagogia - mruknął Doktor. - Wiedziałem, że was nie przekonam - dodał. Poszedł powoli wzdłuż szklistej przegrody.
Tamci wracali ku rakiecie.
– Nie licz na sensacyjne odkrycia - przypuszczam, że na zachód ciągnie się teren podobny do tego tutaj - powiedział Koordynator do Inżyniera.
– Skąd wiesz?
– Nie mogliśmy upaść akurat w środku pustynnej plamy. Na północy - fabryka, na wschodzie miasto, na południu - pogórze z „osiedlem” w kotlinie - najprawdopodobniej siedzimy zatem na skraju pustynnego języka, który rozszerza się ku zachodowi.
– Możliwe. Zobaczymy.
X
Kilka minut po czwartej spodnia klapa ciężarowa drgnęła i opuściła się wolno w dół, jak szczęka żarłacza. Znieruchomiała skośnym pomostem w powietrzu - do ziemi brakowało od jej brzegu więcej niż metr.
Zgromadzeni pod rakietą stali po obu stronach włazu z zadartymi głowami. W ziejącym wnętrzu ukazały się najpierw szeroko rozstawione gąsienice, z narastającym pomrukiem sunęły prosto, jakby wielka maszyna chciała skoczyć w powietrze, przez mgnienie widzieli jeszcze szarożółty spód, nagle ten ogrom nad ich głowami chybnął się, gwałtownie przechylił się w przód, uderzył obiema gąsienicami w zwisający pomost, aż gruchnęło, zjechał po nim na dół, przekroczył metrowy rozziew, złapał przodami gąsienic grunt, szarpnął go, przez ułamek sekundy zdawało się, że obie z wolna mielące wstęgi profilowanych płytek staną, ale targnęło i unosząc do poziomu swój spłaszczony łeb, Obrońca pojechał kilkanaście metrów po równym, aż zamarł ze śpiewnym pomrukiem.
– No, a teraz, kochani - Inżynier wystawił głowę przez mały tylny właz - chowajcie się do rakiety, bo będzie gorąco, i nie wyłaźcie, aż za jakieś pół godziny. A najlepiej wyślijcie przedtem Czarnego, niech zbada szczątkową radioaktywność.
Klapa zamknęła się. Trzej ludzie weszli do tunelu i zabrali z sobą automat. Wnet w wylocie tunelu pokazała się, wypchnięta od środka, tarcza, która szczelnie wypełniła cały otwór. Obrońca nie ruszał się - wewnątrz Inżynier przecierał ekrany, sprawdzał wskazania zegarów, aż powiedział spokojnie:
– Zaczynamy.
Krótki i cienki, z góry i z dołu ujęty walcowatymi zgrubieniami ryj Obrońcy zaczął pomału sunąć na zachód.
Inżynier naprowadził zbite szkliwo żywopłotu na skrzyżowanie czarnych nitek, zerknął w bok, łowiąc położenie trzech tarczek - białej, czerwonej i niebieskiej - i nacisnął nogą pedał.
Ekran przez ułamek sekundy był czarny, jak zasypany sadzą, zarazem powietrze z dziwnym odgłosem, jakby jakiś gigant powiedział, wciskając usta w ziemię, „UMPF!” - uderzyło w Obrońcę, aż się zakołysał. Ekran znowu pojaśniał.
Płomienisty obłok rozprężał się kuliście na wszystkie strony, powietrze falowało wokół niego gwałtownie, jak płynne szkło. Lustrzany żywopłot znikł na przestrzeni dziesięciu metrów, z zapadliska o wywiniętych, wiśniowo rozżarzonych brzegach biła para. Piasek w odległości kilkunastu kroków zeszklił się po wierzchu i sypał w słońcu iskrami. Na Obrońcę padał polatujący, nieważki prawie, biały popiół.
Dałem troszkę za dużo - pomyślał Inżynier, ale powiedział tylko: - Wszystko w porządku, jedziemy. - Przysadzisty kadłub drgnął i dziwnie lekko potoczył się ku wyrwie. Ledwie zahuśtali się, przejeżdżając przez nią, na dnie tężała odrobina płomienistej cieczy - roztopiona krzemionka.
Właściwie jesteśmy barbarzyńcami - przemknęło Doktorowi przez głowę. - I co ja tu robię?…
Inżynier poprawił kierunek i przyspieszył. Obrońca sunął jak po autostradzie, wewnętrzna, miękka powierzchnia gąsienic cichutko mlaskała na prowadzących rolkach. Robili prawie sześćdziesiąt kilometrów na godzinę, wcale tego nie czując.
– Można otworzyć? - spytał Doktor. Siedział nisko, w małym fotelu, nad ramieniem miał ekran, wypukły, podobny do okrętowego iluminatora.
– Oczywiście, że można - zgodził się Inżynier - tylko…
Uruchomił sprężarkę. Z wieńca u obsady wieżyczki trysnął ostrymi jak igły strumykami bezbarwny roztwór, spłukując z pancerza resztki radioaktywnego popiołu. Potem zrobiło się jasno - pancerny łeb otwarł się, jego wierzch zesunął się do tyłu, boki zapadły w głąb kadłuba - i jechali osłonięci już tylko biegnącą dokoła siedzeń grubą, wygiętą szybą, przez otwarty wierzch wpadł wiatr i rozburzył im włosy.
– Coś mi się zdaje, że Koordynator miał rację - mruknął po jakimś czasie Chemik. Krajobraz nie zmieniał się, płynęli przez morze piasków, ciężki pojazd kołysał się łagodnie, ciągnąc w poprzek płetwowato wygarbionych wydm wciąż w takim samym rytmie. Inżynier zwiększył szybkość, ale wtedy zaczęło nimi rzucać, gąsienice gwizdały przeraźliwie, przód skakał z jednej wydmy prosto w szczyt następnej, zarywał się na mgnienie, wyrzucał ciężkie chmury piachu, parę razy sypnęło aż do środka.
Przy pięćdziesięciu kilometrach nadmierne kołysanie ustało. Jechali tak z górą dwie godziny.
– Tak, on miał chyba słuszność - powiedział Inżynier i nieznacznie zmienił kurs z zachodniego na południowo-zachodni.
Następna godzina jazdy nie przyniosła żadnych zmian i jeszcze raz skręcili, jadąc już wyraźnie ku południo-zachodowi. Przemierzyli dotąd sto czterdzieści kilometrów.
Barwa piasku stawała się powoli inna - z niemal białego, bardzo sypkiego, który wstawał za nimi długim, pokłębionym warkoczem, stał się czerwonawy i cięższy, nie kurzył już tak, i wyrzucany gąsienicami w górę, zaraz opadał. Także wydmy stały rzadziej od siebie i były coraz niższe. Od czasu do czasu mijali sterczące badyle całkowicie zasypanych krzaków. W oddali pojawiły się niewyraźne, małe plamki, leżały nieco z boku od kierunku jazdy. Inżynier skręcił ku nim. Rosły szybko, po kilku minutach dostrzegli już wznoszące się z piasku pionowe płyty, podobne do stojących samotnie obłomków muru czy ścian. Zwolnili, wjeżdżając w wąskie przejście, z obu stron stały nachylone pod kątem narożniki murów, zżarte erozją. Wielki, kamienny kloc leżał pośrodku i zagradzał drogę. Obrońca uniósł łeb, przejechał bez trudu przez przeszkodę, znaleźli się jak gdyby w ciasnej uliczce - poprzez szczerby i prześwity między nie domykającymi się płytami widać było dalsze fragmenty ruin, wszystkie nadgryzione głęboko poziomymi warstwicami erozji. Z osady kamiennych gruzów wyjechali na wolną przestrzeń. Znowu pojawiły się wydmy, ale były zbite, jakby sprasowane i nie wstawał z nich kurz. Teren powoli nachylał się, jechali w dół łagodnym zboczem, daleko, niżej, widniały tępe, maczugowate skałki i znowu białawe kontury ruin.
Pochyłość skończyła się, po jej dnie usianym plamistymi głazami wjechali na przeciwstok, rozpostarty aż po horyzont, gąsienice nie zagłębiały się już wcale, grunt był zbity, pojawiły się pierwsze, plackowate kępy groniastych zarośli, prawie czarnych, tylko pod niskie słońce prześwitywały wiśniowym kolorem, jakby liściaste pęcherzyki wypełniała krew. Jeszcze dalej ku południo-zachodowi zarośla podwyższyły się, gdzieniegdzie zamykały drogę, Obrońca parł przez nie, zanurzony do połowy gąsienic, prawie nie zwalniał szybkości, wydawał przy tym głuchy, nieprzyjemny trzask, odgłosy tysięcy pękających bąbelków, z których tryskała lepka, ciemna maź, plamiąca ceramitowe płyty, rychło cały korpus aż po wieżyczkę opryskany był jakby rudobrunatną farbą.