II
Zapadał zmrok. Czarna dziura tunelu ziała w kilkunastometrowym, łagodnym zboczu niewielkiego pagórka. Tuż przed nimi stok kończył się. Dalej, aż po horyzont, nad którym błyskały pierwsze gwiazdy, rozpościerała się wielka równina. Gdzieniegdzie, w znacznym oddaleniu, wznosiły się jakieś niewyraźne, smukłe, podobne do drzew kształty. Światła, które dawała tylko niska smuga zachodu, było już tak mało, że barwy otoczenia zlewały się w jednolitą szarość. Po lewej ręce stojących bez ruchu wznosił się skosem w powietrze olbrzymi, wypukły kadłub rakiety. Inżynier ocenił jego długość na siedemdziesiąt metrów, ponad czterdzieści więc zaryło się przy upadku w głąb pagórka. W tej chwili jednak nikt nie zwracał uwagi na tę ogromną rurę, rysującą się czarno na niebie, zakończoną sterczącymi bezradnie tulejami dysz sterujących. Wciągali głęboko chłodne powietrze o ledwo uchwytnym, nieznanym, nie dającym się nazwać zapachu i patrzyli przed siebie w milczeniu. Teraz dopiero ogarnęło ich poczucie całkowitej bezsilności - żelazne drągi kopaczek jak gdyby same powypadały im z rąk. Stali, wodząc powoli oczami po niezmierzonej przestrzeni, pustej, o horyzontach zatopionych w ciemności, z drgającymi leniwie, miarowo gwiazdami w górze.
– Polarna? - spytał naraz Chemik ściszonym bezwiednie głosem i wskazał niską gwiazdę, mrugającą słabo w ciemnym niebie wschodu.
– Nie, stąd jej nie widać - jesteśmy teraz… tak, jesteśmy pod południowym biegunem Galaktyki. Zaraz… gdzieś powinien być Krzyż Południowy…
Z uniesionymi głowami wpatrywali się wszyscy w niemal zupełnie już czarne niebo, mocno rozjarzone konstelacjami gwiazd. Zaczęli wymieniać nazwy, wskazywać je sobie palcami, to ożywiło ich na chwilę. Gwiazdy były jedyną rzeczą niezupełnie obcą nad tą martwą, pustą równiną.
– Robi się coraz zimniej, jak na pustyni - powiedział Koordynator.
– Nie ma co, dzisiaj i tak nic nie zdziałamy. Trzeba wracać do środka.
– Co, do tego grobu?! - oburzył się Cybernetyk.
– Bez tego grobu zginęlibyśmy tu, w ciągu dwu dni - odparł chłodno Koordynator. - Nie zachowujcie się jak dzieci.
Nie mówiąc ani słowa więcej, zawrócił, podszedł odmierzonym, powolnym krokiem do otworu, którego czarna plama rysowała się ledwo widocznie kilka metrów wyżej na stoku pagórka, i spuściwszy do środka nogi, wciągnął się cały do wnętrza. Przez chwilę widać było jeszcze jego głowę, znikła.
Pozostali popatrzyli na siebie w milczeniu.
– Idziemy - mruknął na poły pytająco, na poły twierdząco Fizyk. Ruszyli za nim z ociąganiem. Gdy pierwsi wczołgiwali się do ciasnego otworu, Inżynier, stojący jako ostatni obok Cybernetyka, powiedział:
– Zauważyłeś, jaki dziwny zapach ma tu powietrze?
– Tak. Gorzki jakiś… Znasz skład?
– Podobny do ziemskiego, jest jeszcze jakaś domieszka, ale nieszkodliwa. Nie pamiętam, dane są w takim małym zielonym tomiku, na drugiej półce, w biblio…
Urwał, bo sobie przypomniał, że sam wypełnił bibliotekę zwałami margla.
– Niech to… - powiedział bez gniewu, z wielkim smutkiem i zaczął wciskać się do czarnego wnętrza. Cybernetyk, gdy został sam, poczuł się naraz nieswojo. Nie był to lęk, ale przytłaczające poczucie zagubienia, przeraźliwej obcości krajobrazu - a w dodatku ów powrót w głąb gliniastego wykopu miał w sobie coś upokarzającego - jak robaki - pomyślał, opuścił głowę i wczołgał się do tunelu w ślad za Inżynierem. Nie wytrzymał jednak, już zanurzony po barki podniósł głowę, spojrzał wzwyż i pożegnał spojrzeniem mrugające spokojnie gwiazdy.
Nazajutrz niektórzy chcieli wynieść zapasy na powierzchnię, aby tam zjeść śniadanie, ale Koordynator sprzeciwił się temu - sprawiłoby to, twierdził, niepotrzebny kłopot. Jedli więc w świetle dwu latarek, pod klapą włazu, popijając całkiem już wystygłą kawę. Naraz Cybernetyk odezwał się:
– Słuchajcie, jak to się właściwie stało, że przez cały czas mieliśmy dobre powietrze?
Koordynator uśmiechnął się. Na zapadniętych policzkach miał szare smugi.
– Butle z tlenem są całe. Gorzej z oczyszczaniem. Tylko jeden samoczynny filtr pracuje normalnie - awaryjny, chemiczny, bo wszystkie elektryczne naturalnie wysiadły. Za jakieś sześć, siedem dni zaczęlibyśmy się dusić.
– Wiedziałeś o tym…? - powoli spytał Cybernetyk.
Koordynator nic nie powiedział.
– Co będziemy robili? - spytał Fizyk. Myli naczynia w kuble wody. Doktor wycierał je jednym ze swoich ręczników.
– Tu jest tlen - powiedział Doktor, rzucając z brzękiem aluminiowy talerz na stos innych - to znaczy, że tu jest życie. Co o tym wiesz?
– Tyle co nic. To sonda kosmiczna pobrała próbkę atmosfery i stąd cała nasza wiedza.
– Jak to? Nie lądowała nawet?
– Nie.
– To rzeczywiście sporo wiadomości - powiedział Cybernetyk. Usiłował umyć twarz spirytusem, który lał z małej buteleczki na kawałek waty. Mieli bardzo mało wody zdatnej do użytku i nie myli się już drugą dobę. Fizyk przyglądał się własnemu odbiciu w świetle lampy, używając jako lusterka wypolerowanej powierzchni klimatyzatora.
– To bardzo dużo - odparł spokojnie Koordynator. - Gdyby skład powietrza był inny - gdyby nie było w nim tlenu, zabiłbym was.
– Co? - Cybernetyk omal nie upuścił flaszki.
– I siebie też, naturalnie. Nie mielibyśmy ani jednej szansy na miliard. Teraz mamy ją. Umilkli.
– Czy obecność tlenu zakłada istnienie roślin i zwierząt? - spytał Inżynier.
– Niekoniecznie - odparł Chemik. - Na planetach alfy Małego Psa jest tlen, a nie ma ani roślin, ani zwierząt.
– A co jest?
– Swiatłowce.
– Lumenoidy? Te bakterie?
– To nie są bakterie.
– Mniejsza o to - rzucił Doktor. Schował naczynia i zamykał puszki z żywnością. - Naprawdę mamy teraz inne kłopoty. Obrońcy nie da się uruchomić, co?
– Obrońcy nawet nie widziałem - przyznał się Cybernetyk. - Nie można się do niego dostać. Wszystkie automaty wyrwały się ze stojaków, wygląda tam tak, że trzeba by dwutonowego dźwigu, żeby rozplatać całe żelastwo. Leży na samym spodzie.
– Ale jakąś broń musimy przecież mieć! - podniósł głos Cybernetyk.
– Są elektrożektory.
– Ciekawym, czym je naładujesz.
– Prądu w sterowni nie ma? Był przecież!
– Nie ma, widocznie było zwarcie w akumulatorni.
– Dlaczego elektrożektory nie są naładowane?
– Instrukcja zabrania przewożenia naładowanych - mruknął niechętnie Inżynier.
– Niech diabli porwą in…
– Przestań!
Na głos Koordynatora Cybernetyk odwrócił się, wzruszając ramionami. Doktor wyszedł. Inżynier przyniósł ze swojej kajuty lekki nylonowy plecak, wkładał do jego kieszeni płaskie puszki z żelaznymi racjami żywności, kiedy pojawił się Doktor - trzymał w ręku krótki, oksydowany cylinder zakończony kurkiem.
– Co to jest? - zainteresował się Inżynier.
– Broń.
– Jaka znów broń?
– Gaz nasenny. Inżynier roześmiał się.
– Skąd możesz wiedzieć, czy to, co żyje na tej planecie, da się uśpić twoim gazem? A przede wszystkim, jak chcesz się tym bronić w razie ataku - dając kroplową narkozę?
– W razie wielkiego niebezpieczeństwa będziesz mógł dać narkozę przynajmniej sobie - powiedział Chemik. Wszyscy się roześmieli, Doktor śmiał się najgłośniej.
– Każde stworzenie oddychające tlenem da się tym uśpić - powiedział - a co do obrony - patrz!
Nacisnął rewolwerowy spust u nasady cylindra. Cienka jak igła strużka natychmiast parującej cieczy strzeliła w mroczną głąb korytarza.
– No… w braku czegoś lepszego… - powiedział bez przekonania Inżynier.
– Idziemy? - spytał Doktor, wpuszczając cylinder do kieszeni kombinezonu.
– Idziemy.
Słońce stało wysoko, było małe, dalsze, ale i gorętsze od ziemskiego. Nie to jednak uderzyło wszystkich: nie było zupełnie okrągłe. Patrzyli na nie przez szpary w palcach, przez ciemnoczerwony, na pół przezroczysty papier, stanowiący opakowanie indywidualnych pakietów przeciwpromiennych.