Doktor wzruszył ramionami, popatrzał na niego spode łba i nagle uśmiechnął się.
– Każdy z nas, mówisz? Tak, może, wiedząc, co się stało. Ale on został porażony przez nas! Z naszej winy.
– Więc co z tego? Chodzi ci o jakąś ekspiację? Nie bądź śmieszny!!
Czerwone plamy wystąpiły na twarz Fizyka.
– Nie - powiedział Doktor. - Nie zgadzam się. Rozumiesz? To - wskazał na leżącego - jest chory, a to - stuknął się palcem w pierś - lekarz. A poza lekarzem nikt nie ma tu teraz nic do roboty.
– Tak uważasz? - głucho powiedział Fizyk. - Ale - to nasza jedyna szansa. Nie zrobimy mu przecież nic złego. To nie nasza wina, że…
– Nieprawda! Został rażony, bo szedł śladem Obrońcy! A teraz dosyć. Muszę mu wziąć krew.
Podszedł do dubelta ze strzykawką. Stał nad nim przez chwilę, jakby się wahał, potem wrócił do stołu po drugą strzykawkę. Na obie nasadził igły wyjęte z gamma-sterylizatora.
– Pomóż mi - zwrócił się do Cybernetyka. Zbliżył się do dubelta. Na jego oczach obnażył ramię, Cybernetyk wprowadził mu igłę do żyły, wciągnął trochę krwi Doktora, odstąpił w tył, wtedy Doktor wziął drugą i dotykając nią skóry leżącego, wyszukał naczynie, spojrzał mu w oczy, a potem wbił igłę. Cybernetyk stał nad nimi. Dubelt nie drgnął nawet. Jego jasnorubinowa krew wypełniła szklany cylinder. Doktor wyjął zręcznie igłę, przycisnął krwawiącą rankę kawałkiem waty i wyszedł z trzymaną wysoko strzykawką.
Tamci wymienili spojrzenia. Cybernetyk trzymał jeszcze w ręku strzykawkę z krwią Doktora. Położył ją na stole.
– I co teraz? - spytał Cybernetyk.
– On mógłby nam wszystko powiedzieć! Fizyk był jak w gorączce.
– A ten - ten!
Naraz popatrzał Cybernetykowi w oczy.
– Może ich zbudzić?… - powtórzył Cybernetyk.
– To nic nie da. Doktor powie im to samo, co mnie. Jest tylko jedna możliwość - on… musi sam zadecydować. Gdyby on tak chciał, Doktor nie będzie mógł mu się przeciwstawić.
– On? - Cybernetyk patrzał na niego zdumiony. - No dobrze… ale jakże on zadecyduje? Przecież nic nie wie - a my nie możemy mu powiedzieć!
– Owszem, możemy - powiedział chłodno Fizyk. Patrzał teraz wciąż na szklany cylinder z krwią, leżącą obok sterylizatora. - Mamy z piętnaście minut czasu, póki Doktor nie policzy jego krwinek. Dawaj tu tę tablicę!
– Ależ to nie ma żadnego…
– Dawaj tablicę! - krzyknął Fizyk i zaczął zbierać cały stos kawałków kredy.
Cybernetyk zdjął tablicę ze ściany, razem ustawili ją naprzeciw dubelta.
– Mało kredy! Przynieś z biblioteki kolorową!
Gdy Cybernetyk wyszedł, Fizyk porwał pierwszy kawałek kredy i zaczął szybko rysować wielką półkulę, w której znajdowała się rakieta. Czując na sobie bladoniebieski, nieruchomy wzrok, rysował coraz szybciej. Gdy kończył, odwracał się do dubelta, patrzał mu mocno w oczy, palcem uderzał w tablicę, ścierał ją gąbką i rysował dalej.
Ściana półkuli - cała. Ściana - i przed nią Obrońca. Ryj Obrońcy - i wylatujący z niego pocisk. Wyszukał kawałek fioletowej kredy, zasmarował nim część ściany przed Obrońcą, palcami roztarł kredę, tak że powstał otwór, okolony fioletowym zaciekiem. Sylwetka dubelta. Podszedł do leżącego, dotknął jego torsu, wrócił do tablicy, puknął kredą w narysowanego, starł wszystko, aż woda chlapała na podłogę, nasmarował z największym pośpiechem jeszcze raz otwór w ścianie, grubo obwiedziony fioletem, w otworze - dubelta, potem starł wszystko dookoła. Na tablicy został tylko zarys wielkiej postaci. Fizyk stojąc tak, żeby tamten mógł widzieć każdy jego ruch, zaczął powoli wcierać roztartą na proch fioletową kredę w nogi wyprostowanej sylwetki. Odwrócił się. Mały tors dubelta, który przedtem spoczywał oparty o wydętą przez Doktora gumową poduszkę, powoli uniósł się w górę, jego twarz, pomarszczona, małpia, z rozumnymi oczami zeszła z tablicy i spoczęła na Fizyku, jakby pytając w milczeniu.
Wówczas Fizyk skinął głową, chwycił blaszaną puszkę, parę ochronnych rękawic i wybiegł pędem z laboratorium. W tunelu omal nie zderzył się z automatem, który rozpoznawszy go, usunął się z drogi. Wyskoczył na powierzchnię i naciągając w biegu rękawice, pognał na oślep w stronę, w której znajdował się wypalony przez Obrońcę otwór. Przed płytkim lejem runął na kolana, z największym pośpiechem wyrywał z ziemi kawały skrzepłego, zeszklonego żarem piasku i wrzucał je do puszki. Potem zerwał się i wciąż biegnąc, wrócił przez tunel do rakiety. W laboratorium stał ktoś - zmrużył oślepione oczy - to był Cybernetyk.
– Gdzie Doktor? - rzucił mu.
– Jeszcze nie wrócił.
– Cofnij się. Najlepiej siądź tam, pod ścianą.
Tak, jak się tego spodziewał, zeszklony piasek był bladofioletowego koloru - nie bez kozery wybrał kredę tej właśnie barwy. Kiedy wszedł, dubelt zwrócił ku niemu twarz - najwyraźniej go czekał.
Fizyk wysypał na podłogę przed tablicą całą zawartość puszki.
– Zwariowałeś! - krzyknął, zrywając się z miejsca, Cybernetyk. Licznik odstawiony na drugi koniec stołu zbudził się i zaczął pospiesznie tykać.
– Milcz! Nie przeszkadzaj!
W głosie Fizyka drgała taka wściekłość, że Cybernetyk zastygł bez ruchu pod ścianą.
Fizyk rzucił okiem na tarczę zegara - upłynęło już dwanaście minut. Lada chwila mógł wrócić Doktor. Pochylił się, wskazał na fioletowe, mgławe szczerby na pół stopionego piasku. Podniósł ich garść, przytknął, trzymając ją rozwartą dłonią w górę, do miejsca, gdzie powalane fioletową kredą, naszkicowane były nogi stojącego. Roztarł nieco piaskowych okruchów na rysunku, popatrzał w oczy dubelta, strząsnął resztę pyłu na podłogę, cofnął się w głąb sali, potem ruszył zdecydowanym krokiem przed siebie, jakby szedł gdzieś daleko, wstąpił w środek fioletowej plamy, stał tak chwilę, zamknął oczy i powoli przewrócił się, rozluźniając mięśnie. Jego ciało głucho uderzyło o podłogę. Leżał tak kilka sekund, nagle zerwał się, podbiegł do stołu, chwycił licznik Geigera i trzymając go przed sobą, jak myśliwski reflektor, podszedł do tablicy. Ledwo wylot czarnego cylindra zbliżył się do narysowanych kredą nóg, dał się słyszeć gwałtowny, alarmowy werbel. Fizyk kilka razy przysuwał i odsuwał licznik od tablicy, powtarzając efekt przed wpatrzonym bez drgnienia dubeltem, potem zwrócił się wolno ku niemu i zaczął przysuwać wylot geigera do jego obnażonych podeszew.
Licznik zawarczał.
Dubelt wydał słaby odgłos, jakby się zakrztusił. Przez kilka sekund, które Fizykowi zdawały się wiecznością, patrzał mu w oczy - zachłannym, bladym spojrzeniem. Potem - Fizykowi krople potu toczyły się z czoła - dubelt rozluźnił nagle tors, zamknął oczy i bezwładnie osunął się po wezgłowiu, jednocześnie wyprężając dziwacznie węzełkowate paluszki obu rąk. Spoczywał tak przez chwilę jak martwy, naraz otworzył oczy, usiadł i wbił spojrzenie w twarz Fizyka.
Ten skinął głową, odniósł aparat na stół, trącił nogą tablicę i odezwał się głucho w stronę Cybernetyka:
– Zrozumiał.
– Co zrozumiał?… - wybełkotał tamten, wstrząśnięty milczącą sceną.
– Że musi umrzeć.
Wszedł Doktor, spojrzał na tablicę, na rozsypane, szkliste szczątki, na nich.
– Co tu się dzieje? - spytał. - Co to znaczy?! - podniósł gniewnie głos.
– Nic takiego. Masz już dwóch pacjentów - powiedział obojętnie Fizyk, a gdy Doktor patrzał na niego z osłupieniem, wziął ze stołu licznik i skierował jego wylot na własne ciało. Radioaktywny kurz wniknął w materiał kombinezonu - geiger zaterkotał przeraźliwie.
Twarz Doktora poczerwieniała. Przez chwilę stał bez ruchu, zdawało się, że strzeli w podłogę strzykawką, którą miał w ręku. Powoli krew odpływała mu z twarzy.
– Tak? - powiedział. - Dobrze. Chodź.
Ledwo wyszli, Cybernetyk narzucił ochronny płaszcz i zaczął pospiesznie sprzątać promieniujące okruchy. Wyprowadził ze ściennego schowka półautomat oczyszczający i puścił go na pozostałą plamę. Dubelt leżał bez ruchu, patrzał na jego krzątaninę, kilka razy słabo zakaszlał. Po jakichś dziesięciu minutach Fizyk wrócił z Doktorem - miał na sobie białe płócienne ubranie, szyję i ręce pokrywały grube zwoje bandaża.