Chłopcy wzięli się do pracy i przerwali ją dopiero, kiedy pani Jones przyniosła im obiad. Mieli właśnie kończyć, ale Tytus Jones przywiózł ciężarówką kolejną dostawę mebli i innych sprzętów, które kupił przy rozbiórce jakiegoś bloku mieszkalnego.
Byli więc zajęci przez całe popołudnie. Jupiter nie mógł się już doczekać powrotu do kufra i jego dziwnej zawartości. W końcu Bob i Pete zaczęli zbierać się do domu. Pete umówił się z Jupiterem, że spotkają się rano na zapleczu składu. Bob miał dołączyć do nich później, ponieważ rano dorabiał sobie, pomagając w miejscowej bibliotece.
Jupiter zjadł obfitą kolację, po której ogarnęła go taka senność, że nie był już w stanie rozmyślać nad tajemnicą kufra należącego do magika, który zniknął, i nad należącą do niego czaszką, która podobno mówiła. Przyszło mu jednak do głowy, że skoro złodzieje próbowali raz, mogą spróbować i drugi. Poszedł więc do składu, wydostał z kufra Sokratesa i ustawił go na podpórce z kości słoniowej. Wszystkie inne przedmioty włożył z powrotem do kufra, który zamknął na kluczyk. Następnie schował kufer za starą kopiarkę i przykrył jakimś płótnem. Pomyślał, że teraz kufer powinien być bezpieczny. Z Sokratesem jednak wolał nie ryzykować. Zabrał czaszkę do domu.
Trzymając ją w dłoniach, wkroczył do jadalni. Na ten widok ciotka Matylda krzyknęła:
– Na wszystkie świętości, Jupiterze! A cóż ty za ohydztwo przyniosłeś?
– To tylko Sokrates – odpowiedział Jupiter. – Podobno potrafi mówić.
– Potrafi mówić, hee? – Tytus Jones podniósł głowę znad swojej gazety i zachichotał. – A cóż on takiego mówi, chłopcze? Wygląda całkiem inteligentnie.
– Jak dotąd, nic jeszcze nie powiedział – przyznał Jupiter. – Ale mam nadzieję, że to zrobi. Choć tak naprawdę nie oczekuję tego od niego.
– Do mnie niech się lepiej nie odzywa, bo popamięta! – powiedziała ciotka Matylda. – Też mi pomysł! Zabierz to z moich oczu, Jupiterze. Nie chcę na to patrzeć.
Jupiter zaniósł Sokratesa do swojego pokoju, ułożył na podstawce i postawił na biurku. Potem zszedł na dół pooglądać telewizję.
Kładąc się do łóżka był już pewien, że Sokrates nie potrafi mówić. Cała tajemnica polegała na tym, że Guliwer Wielki, jego właściciel, był bardzo zdolnym brzuchomówcą.
Już prawie zasypiał, gdy nagle rozległ się cichy gwizd. Gwizd powtórzył się i Jupiter miał wrażenie, jakby w pokoju ktoś jeszcze był.
Nagle całkiem oprzytomniał i siadł na łóżku.
– Kto to? To ty, wuju? – zapytał i przez chwilę pomyślał, że to tylko kolejny żart Tytusa Jonesa.
– To ja – dobiegł z ciemności od strony biurka łagodny, raczej wysoki głos – Sokrates.
– Sokrates? – wykrztusił Jupiter.
– Nadszedł czas… żebym przemówił. Nie zapalaj… światła. Słuchaj… i nie lękaj się. Czy… zrozumiałeś?
Wydawało się, że mówienie sprawiało mu trudność. Jupiter wytężał wzrok w kierunku, skąd dochodził głos, lecz niczego nie mógł dojrzeć.
– T-a-a-k – odpowiedział zdławionym głosem.
– To dobrze – rzekł głos. – Musisz pójść… jutro… na King Street pod numer 311. Hasło… Sokrates. Czy… zrozumiałeś?
– Tak – odparł Jupiter śmielej. – Ale o co chodzi? Kto do mnie mówi?
– To ja… Sokrates.
Szept jakby rozpłynął się w oddali. Jupiter wychylił się z łóżka i zapalił nocną lampkę. Popatrzył na Sokratesa. Czaszka zdawała się uśmiechać, tak jak poprzednio, lecz nie dochodził z niej żaden głos.
To niemożliwe, żeby Sokrates mówił do niego! Ale… głos dochodził z pokoju, a nie zza okna.
Na myśl o oknie Jupiter wyjrzał na zewnątrz. Na podwórzu nie było żywej duszy. Niezwykle poruszony wrócił do łóżka.
Zgodnie z poleceniem miał się jutro udać na King Street 311. Może nie powinien… ale wiedział, że tam pójdzie. Sprawa stawała się coraz bardziej tajemnicza.
A tajemnicom Jupiter nie potrafił się oprzeć.
Rozdział 6. Tajemnicza wiadomość
– Na pewno nie chcesz, żebym z tobą poszedł, Jupe? – zapytał Pete.
Pete i Jupiter z przedniego siedzeniu pikapa, którym Hans podwiózł ich do Los Angeles, przyglądali się obskurnemu budynkowi na King Street 311. Nad gankiem wisiał wyblakły napis “POKOJE DO WYNAJĘCIA”, a pod nim mniejszy “Pokoi brak”.
W sąsiedztwie stały podobne nędzne domy, parę sklepików. Wszystkie wymagały gruntownego remontu. Po ulicy kręcili się starzy ludzie. Wyglądało na to, że mieszkają tu jedynie klepiący biedę staruszkowie.
– Na pewno nie chcę, Drugi Detektywie – odpowiedział Jupiter. – Poczekaj na mnie w samochodzie razem z Hansem. Myślę, że nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo.
Pete głośno przełknął ślinę.
– Twierdzisz, że to czaszka kazała ci tu przyjść? – zapytał. – Tak po prostu? Stała sobie na biurku i gadała z tobą w ciemnościach?
– Tak właśnie było lub też miałem bardzo niezwykły sen – odparł Jupiter. – Tylko że ja nie spałem, więc nie mogłem śnić. Wejdę do środka sprawdzić, o co tu chodzi. Jeśli nie będzie mnie dłużej niż dwadzieścia minut, wtedy obaj z Hansem wejdziecie za mną.
– No cóż, skoro tak chcesz – zgodził się Pete. – Ale to wszystko mi się nie podoba.
– Jeśli znajdę się w niebezpieczeństwie – powiedział Jupiter – to będę wzywał pomocy z całych sił.
– Uważaj na siebie, Jupiterze – prosił Hans z troską na wielkiej, okrągłej twarzy. – A jeśli będziesz potrzebował pomocy, to przybiegniemy co sił!
Hans zademonstrował swoje potężne ramię, żeby pokazać, iż w razie potrzeby bez trudu wyłamie drzwi, spiesząc na ratunek Jupe'owi. Pierwszy Detektyw skinął głową.
– Liczę na was obu – oświadczył, wysiadając z samochodu.
Jupiter podszedł wąskim chodnikiem do małego ganku, wszedł po schodach i nacisnął dzwonek. Zdawało mu się, że upłynęło wielo czasu, zanim wreszcie w środku rozległy się czyjeś kroki.
Drzwi otworzyły się i Jupiter stanął oko w oko z krępym, wąsatym mężczyzną o śniadej cerze.
– Tak? – odezwał się mężczyzna. – O co chodzi, chłopcze? Wolnych pokoi nie mamy. Wszystkie zajęte.
Mówił z lekko cudzoziemskim akcentem, lecz Jupiter nie umiałby powiedzieć, skąd pochodzi ten człowiek. Chłopiec przybrał swoją głupawą minę, którą zawsze robił, kiedy chciał, żeby dorośli brali go za pulchnego ofermę.
– Szukam pana Sokratesa – podał hasło.
– Ha!
Mężczyzna przyglądał mu się przez chwilę, a potem wycofał się do środka.
– Wejdź. Może on być, a może on nie być tutaj. Lonzo zapyta.
Jupiter wszedł do ciemnego wnętrza i zamrugał oczami. Znalazł się w małym, zakurzonym korytarzu, gdzie paliło się jakieś przyćmione światło. Na jego końcu zobaczył duży pokój, w którym siedziało kilku mężczyzn. Czytali gazety lub grali w warcaby. Wszyscy byli krępi, mieli bardzo ciemne włosy i muskularne sylwetki. Przyglądali się Jupiterowi obojętnie.
Jupiter czekał. Wreszcie mężczyzna z wąsami wrócił z pokoju na końcu korytarza.
– Zelda cię przyjmie – powiedział.
Poprowadził Jupitera korytarzem i zamknął za nim drzwi pokoju. Jupe zmrużył oczy. Pokój był jasny i słoneczny. Po ciemnościach korytarza musiał chwilę oswajać się ze światłem, zanim dostrzegł starszą kobietę siedzącą na dużym fotelu na biegunach. Dziergała na drutach jakąś robótkę, przyglądając się Jupiterowi badawczo przez staromodne okulary.
Ubrana była w jaskrawą, czerwono-żółtą suknię, a w uszach miała wielkie, złote koła. Nagle Jupiter zorientował się, że obserwująca go kobieta jest Cyganką. Jej pierwsze słowa utwierdziły go w tym.
– Jestem Zelda, Cyganka – odezwała się cichym, ochrypłym głosem. – Czego sobie życzy młody człowiek? Powróżenia?
– Nie, proszę pani – odparł grzecznie Jupiter. – Pan Sokrates kazał mi tu przyjść.
– Ach, tak, pan Sokrates – powiedziała stara kobieta. – Ale pan Sokrates nie żyje.
Jupiter przypomniał sobie czaszkę i musiał przyznać, że pan Sokrates faktycznie rozstał się z tym światem.
– A mimo to rozmawiał z tobą – wyszeptała Zelda. – Dziwne, bardzo dziwne.- Usiądź, młody człowieku. Tu, przy tym stole. A ja spojrzę w kryształową kulę.