– Ja też nie rozumiem wielu rzeczy – powiedział cicho. – Niektórych spraw nie potrafię wyjaśnić panu słowami, a o niektórych nie wolno mi mówić. Ale to, co powinien pan wiedzieć, Miasto wyjawi panu w jakiś sposób. Pan sam musi się tego nauczyć. Wie pan, to Miasto jest doskonałe. Tutaj jest wszystko. Jeśli się w porę to zrozumie. Jeśli nie… wówczas nie ma nic. Zupełna pustka. Proszę o tym nie zapominać. Musi pan mieć oczy i uszy szeroko otwarte i dobrze pracować głową. I niech pan zrobi użytek z serca, dopóki je pan jeszcze ma. Tylko tyle mogę panu powiedzieć.
O ile Dzielnica Robotnicza, w której mieszkała dziewczyna, utraciła swój blask, pogrążając się w ciemności, o tyle źródłem zniszczenia w Dzielnicy Urzędniczej, znajdującej się na południowym zachodzie, było światło. Rok w rok odrobinę wiosennej świeżości wysuszało tu lato, a zimowe wiatry dopełniały dzieła. Na rozległym wzniesieniu, zwanym Zachodnim Wzgórzem, ciągnęły się rzędy białych jednopiętrowych domów. Zostały zaprojektowane tak, by pomieścić trzy rodziny, wspólny był tylko wystający ganek. Cedrowe okiennice, framugi, parapety i barierki w oknach pomalowane były białą farbą. Wszystko, jak okiem sięgnąć, było białe. Gdzieniegdzie była to biel, która pożółkła od słońca, gdzieniegdzie zszarzała od wiatru, a na ich tle wyróżniała się biel świeżo pomalowanych części. Domy ciągnęły się bez końca wzdłuż wysypanych żwirem ulic. Nie były ogrodzone. Otaczały je tylko małe ogródki, w których na wiosnę kwitły krokusy, bratki i nagietki, a jesienią meksykański kosmos. W porze kwitnienia kwiatów, budynki zdawały się jeszcze bielsze i swoją bielą jeszcze bardziej przypominały ruiny.
Kiedyś musiała to być dość elegancka dzielnica. Przechadzając się bez celu po wzgórzu, wyczuwałem cień dawnej świetności. Na ulicach bawiły się zapewne dzieci, a z domów dobiegały dźwięki pianina i zapach ciepłej kolacji. Zdawało mi się, że czuję ten zapach i słyszę dźwięki minionego życia.
Z nazwy dzielnicy wynikało, że dawniej mieszkali tutaj urzędnicy. Nie byli to zapewne urzędnicy najwyższej rangi. Tu, na wzgórzu, strzegli oni swego z trudem zdobytego dobrobytu.
Ale już ich nie było. Dokąd poszli – nie wiadomo.
Po nich przyszli emerytowani wojskowi, którzy porzucili cienie i wiedli tutaj swe bezbarwne życie, jak muchy, które przyschły do słonecznej ściany. Oni nie mieli już czego strzec. W każdym z domów mieszkało od sześciu do dziewięciu wojskowych.
Strażnik polecił mi zamieszkać w jednym z takich domów. Oprócz mnie i pułkownika mieszkało tu jeszcze dwóch majorów, dwóch podpułkowników i jeden sierżant. Sierżant przygotowywał posiłki i wykonywał różne drobne prace, a pułkownik podejmował decyzje. Jak w wojsku. Starcy ci, całe życie zajęci przygotowywaniem wojen, odwrotów i przewrotów, nie mieli czasu ani okazji założyć rodzin, byli więc ludźmi samotnymi.
Wstawali wcześnie rano, pospiesznie zjadali śniadanie i bez rozkazu zabierali się do swoich zajęć. Jeden zdrapywał szpachlą stary tynk ze ściany, drugi plewił ogródek, inny naprawiał meble, a jeszcze inny brał wózek i schodził ze wzgórza do miejsca, gdzie wydawano posiłki. Kiedy skończyli swą poranną pracę, zbierali się w słońcu i opowiadali sobie wspomnienia.
Dostałem wschodni pokój na piętrze. Okno wychodziło na pochyłość wzgórza, więc widok nie był najlepszy, ale z boku widziałem rzekę i wieżę zegarową. Pokoju od dawna nie używano – na ścianach pełno było ciemnych plam, a na parapecie okna grubą warstwą ścielił się kurz. Stało tu stare łóżko, mały stół i dwa krzesła. W oknie wisiała ciężka śmierdząca pleśnią zasłona. Stare deski w podłodze skrzypiały przy każdym kroku.
Rano przychodził do mnie pułkownik, razem jedliśmy śniadanie, a po południu graliśmy w szachy, dokładnie zasłoniwszy okno. Tylko to mogłem robić w słoneczne popołudnia.
– Pewnie ciężko panu siedzieć w tym ciemnym pokoju i to w taki pogodny dzień – powiedział.
– To prawda.
– Ale ja się cieszę, bo wreszcie mam partnera do szachów. Pozostali nie palą się do gry. Tylko ja jeden.
– Dlaczego porzucił pan cień?
Starzec wpatrywał się przez chwilę we własny, oświetlony smugą światła palec, którym uchylał zasłonę, ale w końcu odsunął się od okna i wrócił do stołu.
– Dlaczego? – powtórzył, jakby się zastanawiał. – Chyba dlatego, że zbyt długo broniłem tego Miasta. Zdawało mi się, że jeśli porzucę Miasto, to moje życie straci sens. Teraz to i tak wszystko jedno.
– Żałuje pan, że stracił cień?
– Żałować nie żałuję – odparł i pokręcił głową. – Ani razu nie żałowałem. Nie ma czego żałować.
Zabiłem królówkę wieżą i w ten sposób zyskałem większe pole manewru dla króla.
– Świetny ruch – pochwalił. – Wieża broni panu rogu, no i uwolnił pan wreszcie króla. Ale także mojego konia.
Podczas, gdy starzec obmyślał następne posunięcie, zagotowałem wodę i zaparzyłem świeżą kawę. Znów upływało kolejne popołudnie. Co ja właściwie tutaj robię?
Hard-boiled wonderland – apetyt, zawód, Leningrad
Czekając na dziewczynę, przygotowałem lekką kolację. Przetarłem marynowane śliwki umeboshi i przyrządziłem z nich sos do sałatki. Usmażyłem kilka panierowanych sardynek, tofu i kilka słodkich ziemniaków yamaimo. Udusiłem też wołowinę z selerem. Efekt był nie najgorszy. Zostało mi jeszcze trochę czasu, więc popijając piwo z puszki, przygotowałem sałatkę z imbiru myoga i fasolki przyprawionej sosem sezamowym. Następnie położyłem się na łóżku i słuchałem ze starej płyty koncertu Mozarta pod dyrekcją Roberta Casadesusa. Wydaje mi się, że muzyka Mozarta jakoś lepiej trafia do serca, jeśli słucha się jej ze starych płyt. Oczywiście, to też jeden z moich przesądów.
Było już po siódmej, zaczynało się ściemniać, a dziewczyny wciąż nie było. W rezultacie wysłuchałem do końca całego 23 i 24 Koncertu fortepianowego. Może zmieniła zdanie i wcale nie zamierzała przyjść? Nie mogłem mieć jej tego za złe. Niewątpliwie byłaby to słuszna decyzja.
Kiedy szukałem następnej płyty, usłyszałem dzwonek. Popatrzyłem przez wizjer – w korytarzu stała długowłosa dziewczyna z biblioteki. Trzymała przed sobą książki. Nie zwalniając łańcucha, uchyliłem drzwi i spytałem, czy nikogo nie ma w pobliżu.
– Nie ma tutaj nikogo – zapewniła.
Zdjąłem łańcuch i wpuściłem ją do środka. Kiedy weszła, zamknąłem drzwi na klucz.
– Jaki ładny zapach! – powiedziała, wciągając powietrze nosem. – Czy można zerknąć do kuchni?
– Proszę. Nie widziała pani kogoś podejrzanego przy wejściu? Jakichś robót drogowych albo kogoś, kto czeka w zaparkowanym samochodzie?
– Nie, nikogo. – Położyła na stole dwie książki, po czym zajrzała po kolei do każdego garnka. – Pan sam to wszystko ugotował?
– Tak – odparłem. – Pomyślałem, że pewnie będzie pani głodna, więc poczęstuję ją kolacją. Wprawdzie nie jest to nic specjalnego…
– Ależ skąd! Same smakołyki.
Postawiłem potrawy na stole i zdumiony patrzyłem, jak połyka je w okamgnieniu. Miałbym dla kogo gotować, gdyby ktoś z takim apetytem zjadał codziennie to, co ugotuję. W wysokiej szklance przygotowałem old crow z lodem, podgrzałem danie na gorąco, oprószyłem je tartym imbirem i położyłem na stole. Dziewczyna jadła w milczeniu, zaproponowałem jej alkohol, ale odmówiła.
– Czy mogłabym dostać jeszcze trochę? – poprosiła. Nałożyłem jej resztę dania na talerz, a sam napiłem się whisky.
– Mam jeszcze ryż i umeboshi, na szybko mogę też zrobić zupę z miso – powiedziałem na wszelki wypadek.
– To wspaniale – ucieszyła się.
Na wywarze z suszonej ryby bonito zrobiłem zupę z miso i dodałem do niej garść wodorostów wakame. Podałem zupę z ryżem i umeboshi. I to zniknęło ze stołu niemal natychmiast. Kiedy nie pozostało na nim nic prócz pestek, dziewczyna odetchnęła. Była już chyba najedzona.
– Dziękuję, świetnie pan gotuje – powiedziała.
Pierwszy raz widziałem, żeby dziewczyna tak piękna i szczupła jak ona jadła w takich ilościach. Ale, trzeba przyznać – obżerała się z klasą. Patrzyłem na nią osłupiały, wpół zachwycony, wpół rozbawiony.