Gdy jeden z nich, niski, trupioblady mężczyzna o zapadniętych policzkach i łzawiącym oku, uznał, że Chan jest zdrowy, rozpoczęło się prze- słuchanie.

Wrzucili go do głębokiego dołu, gdzie roiło się od stworzeń, których nie rozpoznałby nawet dzisiaj. W ciemność ciemniejszą od wszystkiego, co znał. I właśnie ta ciemność, wszechogarniająca i uciskająca skronie niczym złowrogi, stale rosnący ciężar, napawała go największym przerażeniem.

Ciemność podobna do tej w brzuchu transportowca.

"I modlił się Jonasz do Pana, swojego Boga, z wnętrzności ryby,

Mówiąc: Wzywałem Pana w mojej niedoli i odpowiedział mi, z głębi krainy umarłych. Wołałem o pomoc i wysłuchał mojego głosu. Wrzucił mnie na głębię pośród morza i porwał mnie wir; wszystkie twoje bałwany i fale przeszły nade mną…" [2]

Wciąż pamiętał ten fragment z wystrzępionej, poplamionej księgi, której misjonarz kazał mu nauczyć się na pamięć. Potworne! Potworne! Potworne, bo krwiożerczy Khmerzy wrzucili go w głąb piekła, bo modlił się – jeśli myśli lęgnące się w nieukształtowanym umyśle można uznać za modlitwę – o zbawienie. Było to, zanim podetknięto mu pod nos Biblię, zanim zrozumiał nauki Buddy, gdyż od samego początku otaczał go bezkształtny chaos. Pan usłyszał wołanie Jonasza krzyczącego w brzuchu wieloryba, ale jego nie usłyszał nikt. Był w ciemności zupełnie sam, a gdy tamci uznali, że już zmiękł, wyciągnęli go i powoli, z zimnym wyrachowaniem, którego nauczył się dopiero wiele lat później, zaczęli go dręczyć.

Zapalił latarkę i siedząc nieruchomo, spojrzał na Bourne'a. Nagle wyprostował nogę i kopnął go w ramię tak mocno, że Jason przetoczył się na bok, twarzą do niego. Jęknął i zatrzepotał powiekami. Sapnął, zadrżał, wziął głęboki oddech, wciągnął do płuc haust cuchnącego lotniczym paliwem powietrza, gwałtownie drgnął i zwymiotował na podłogę, gdzie leżał, skręcając się z palącego bólu, i gdzie siedział spokojny jak Budda Chan.

– "Zstąpiłem do stóp gór, zawory ziemi na zawsze się za mną zamknęły. Lecz Ty wydobyłeś z przepaści moje życie" – powiedział Azjata. Nie odrywał wzroku od czerwonej, opuchniętej twarzy Jasona. – Wyglądasz ohydnie.

Bourne z trudem podparł się na łokciu. Chan z zimną krwią kopnął go w przedramię. Bourne upadł i spróbował wstać. Chan kopnął go ponownie. Ale gdy Bourne spróbował wstać po raz trzeci, Azjata nie wykonał żadnego ruchu i Jason usiadł na podłodze twarzą do niego.

Na ustach Chana błądził irytująco tajemniczy uśmiech, lecz w jego oczach pojawił się nagle ognisty błysk.

– Witaj, ojcze. Dawno się nie widzieliśmy i już zaczynałem myśleć, że w ogóle się nie spotkamy.

Bourne lekko potrząsnął głową.

– O czym ty mówisz?

– Jestem twoim synem.

– Mój syn ma dziesięć lat.

Oczy Chana gorzały upiornym blaskiem.

– Nie tym. Jestem synem, którego zostawiłeś w Phnom Penh. Bourne poczuł się nagle jak człowiek, którego zbezczeszczono.

– Jak śmiesz! Nie wiem, kim jesteś, ale mój syn Joshua nie żyje. – Wypowiedzenie tych słów dużo go kosztowało, bo znowu nawdychał się benzynowych oparów. Zgiął się wpół i byłby zwymiotował, gdyby miał czym.

– Nie umarłem – odrzekł niemal czule Chan. Nachylił się i posadził Bourne'a prosto. Gdy to zrobił, na jego bezwłosej piersi zakołysał się mały rzeźbiony Budda. – Jak sam widzisz.

– Joshua nie żyje! Sam składałem ich do grobu, jego, Dao i Alyssę! Ich trumny były owinięte amerykańską flagą.

– Kłamstwo, kłamstwo i jeszcze raz kłamstwo! – Chan przytrzymał Buddę ręką i pokazał go Bourne'owi. – Spójrz na to i przypomnij sobie.

Jason zaczynał tracić poczucie rzeczywistości. Dudniło mu w uszach, jakby chciała go porwać wielka fala. To niemożliwe! Po prostu niemożliwe!

– Skąd… skąd to masz?

– Wiesz, co to jest, prawda? Budda zniknął pod zagiętymi palcami ręki Chana. – Poznałeś w końcu swego dawno zaginionego Joshuę?

– Ty nie jesteś Joshua! – Jason wpadł we wściekłość. Twarz mu po ciemniała, odsłonił zęby jak zwierzę. – Którego azjatyckiego dyplomatę zabiłeś, żeby mu to zabrać? – Roześmiał się ponuro. – Tak, wiem o tobie więcej, niż myślisz.

– To smutne, ale bardzo się mylisz. Ten Budda jest mój. Rozumiesz? – Chan otworzył dłoń i jeszcze raz pokazał mu ciemny posążek, błyszczący od potu z jego palców. – Mój!

– Łżesz! – Bourne zaatakował, runął na niego całym ciałem. Gdy Chan wiązał mu ręce, napiął mięśnie, a gdy przeciwnik napawał się swoim triumfem, nieustannie poruszał nadgarstkami, poluźniając kabel, by wreszcie go zsunąć.

Zaskoczył Chana, nieprzygotowanego na atak głową. Bourne przewrócił się na niego. Latarka potoczyła się po podłodze, oświetlając to ich twarze, to nabrzmiałe bicepsy. W upiornej ciemności, poprzecinanej świetlistymi pasami i pocętkowanej jaskrawymi plamami, tak podobnej do ciemności, jaką obaj znali z azjatyckiej dżungli, zmagali się ze sobą jak dzikie bestie, dysząc, sapiąc, walcząc o przewagę.

Bourne zacisnął zęby i w oszalałym ataku zadawał cios za ciosem. Chan zdołał chwycić go za udo i ucisnąć biegnący tam nerw. Chwilowo sparaliżowana noga ugięła się w kolanie i Jason szarpnął się do tyłu. W tym samym momencie Chan trafił go mocno w podbródek i Bourne zatoczył się jeszcze dalej. Potrząsnął głową i wyjął nóż, lecz Chan zadał mu kolejny cios i sprężynowiec zaklekotał na podłodze. Chan podniósł go i otworzył.

Stanął nad Bourne'em, chwycił go za koszulę i przytrzymał. Lekko zadrżał, jak drży przewód, gdy zaczyna płynąć nim prąd.

– Jestem twoim synem. Przybrałem nowe imię, tak samo jak David Webb przybrał nowe nazwisko.

– Nie! – krzyknął Jason w narastającym ryku silników. – Mój syn zginął wraz z resztą rodziny w Phnom Penh!

– Nazywam się Joshua Webb – odparł Chan. – Porzuciłeś mnie. Zostawiłeś mnie w dżungli na pewną śmierć.

Czubek noża krążył chwiejnie tuż nad gardłem Jasona.

– Ile razy omal nie umarłem. Umarłbym na pewno, gdybym cały czas nie myślał o tobie.

– Jak śmiesz wypowiadać jego imię! Joshua nie żyje! – Bourne'owi posiniała twarz. Oczy przesłoniła mu czerwona mgła.

– Może i nie żyje. – Ostrze noża musnęło skórę. Jeszcze milimetr i utoczyłoby pierwszą kroplę krwi. – Teraz jestem Chanem. Joshua, ten, którego znałeś, umarł. Wróciłem, żeby się zemścić, ukarać cię za to, że mnie porzuciłeś. W ciągu ostatnich kilku dni mogłem cię zabić wiele razy, ale powstrzymałem się, bo chciałem, żebyś wiedział, co mi zrobiłeś. – W kącikach ust zebrała się mu odrobina śliny. – Dlaczego mnie zostawiłeś? Jak mogłeś uciec?

Samolot gwałtownie szarpnął i ruszył. Popłynęła krew. Nóż przeciął skórę i zniknął w ciemności, bo Chan stracił równowagę. Bourne wykorzystał to i uderzył go pięścią w bok, lecz Azjata zahaczył nogą o jego nogę i błyskawicznie ją podciął. Samolot zwolnił na początku pasa.

– Nie uciekłem! – krzyknął Jason. – Joshua zginął!

Błysnął nóż, Chan zaatakował. Bourne zrobił unik i ostrze śmignęło kilka centymetrów poniżej jego prawego ucha. Pamiętał o ceramicznym pistolecie na prawym biodrze, ale nie mógł go wydobyć, nie odsłaniając się i nie narażając na śmiertelny atak. Walczyli z napiętymi mięśniami i twarzami wykrzywionymi z wściekłości i wysiłku. Z ich na wpół otwartych ust dobywał się świszczący Oddech, oczy nieustannie wypatrywały luki w obronie przeciwnika. Atakowali, parowali kontrataki i atakowali ponownie. Pasowali do siebie, wprawdzie nie wiekiem, ale szybkością, siłą i sprytem. Jakby czytali sobie w myślach, jakby jeden potrafił przewidzieć każdy kolejny ruch drugiego i uniemożliwić mu zdobycie przewagi. Walczyli zawzięcie i z pasją, dlatego żaden nie wspiął się na szczyt swoich możliwości. To gwałtowne starcie obnażyło wszystkie emocje, wypłukało je z głębi duszy i wypchnęło wyżej, do pokładów świadomego umysłu, gdzie zaległy jak olej na powierzchni wody.

Samolot szarpnął, zadygotał, ruszył i Bourne stracił równowagę. Chan zrobił zwód lewą ręką i ponownie zaatakował nożem, lecz Jason skontrował i kantem dłoni trafił go w wewnętrzną stronę nadgarstka. Nóż błysnął ponownie; żeby nie oberwać, Bourne skoczył w bok, niechcący odblokowując rygiel luku. Maszyna powoli zadzierała pysk i luk się otworzył.

Żeby nie wypaść na uciekający pod nimi pas, Bourne rozczapierzył ręce, mocno chwycił się ramy i utknął w otwartych drzwiach jak rozgwiazda. Uśmiechając się dziko, Chan podniósł rękę i zatoczył nożem płytki łuk, który miał przeciąć go wpół.

Zaatakował w chwili, gdy maszyna oderwała się od ziemi. W ostatnim momencie Jason puścił prawą rękę i siła grawitacji wypchnęła go za burtę z tak wielką siłą, że omal nie wyrwała mu ramienia ze stawu. Tam gdzie jeszcze przed chwilą było jego ciało, ziała teraz czeluść i Chan w nią wpadł. Bourne zerknął w tamtą stronę, lecz zobaczył tylko szarą kulę na czarnym pasie, nic więcej.

Maszyna była już w powietrzu, a on wisiał, obijając się o poszycie kadłuba. Walczył. Deszcz smagał go jak stalową kolczugą, ale opłukał też zaczerwienione, palące od paliwa oczy, oczyścił z trucizny skórę. Wiatr pozbawił go tchu, lecz zdarł mu z twarzy resztki cuchnącej benzyny. Samolot skręcił w prawo. Latarka Azjaty potoczyła się po podłodze, wypadła i zniknęła w przepaści. Bourne wiedział, że jeśli w kilka najbliższych sekund nie wciągnie się na pokład, będzie po nim. Koszmarnie bolała go ręka i czuł, że dłużej nie wytrzyma.

Wziął zamach lewą nogą i zdołał zaczepić kostką o próg. Potem zebrał wszystkie siły, szarpnął się potężnie w bok i zahaczył kolanem o próg. Teraz mógł obrócić się twarzą do kadłuba. Prawą ręką chwycił się gumowej uszczelki, podciągnął i powoli wpełzł do środka. Potem wystarczyło już tylko zamknąć luk.

Obolały, krwawiący i posiniaczony runął bezwładnie na podłogą. W wibrującej, targanej wstrząsami ciemności znowu ujrzał małego rzeźbionego Buddę, którego on i jego pierwsza żona dali Joshui na czwarte urodziny. Dao pragnęła, żeby jego duch towarzyszył synkowi od najwcześniejszych lat. Synkowi, który wraz z nią i małą siostrzyczką zginął w rzece, gdy zaatakował ich nurkujący samolot.

[2] Wszystkie cytaty biblijne z: Biblia, Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne, Warszawa 1990.



Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: