Część 2

Rozdział 11

Jason spał, lecz w jego podświadomości znowu przewijało się życie, które niegdyś pogrzebał. W snach roiło się od obrazów, uczuć, widoków i dźwięków, od wszystkiego, co przez wiele lat spychał w najgłębsze zakamarki duszy.

Co się stało tamtego gorącego letniego dnia w Phnom Penh? Nikt tego nie wiedział, a przynajmniej nikt z żywych. Fakty były takie: znudzony i zniecierpliwiony, siedział na naradzie w klimatyzowanej sali gmachu Amerykańskiej Służby Zagranicznej, a jego żona Dao kąpała się z dziećmi w szerokiej, mulistej rzece przed ich domem. Wrogi samolot pojawił się dosłownie znikąd. Spadł skosem z nieba i ostrzelał miejsce, gdzie chlapała się i bawiła jego rodzina.

Ileż to razy wyobrażał sobie ten straszny widok? Czy Dao zauważyła nurkującą maszynę? A może samolot nadleciał bezszelestnie, z wyłączonymi silnikami, jak szybowiec? Jeśli go jednak dostrzegła, na pewno przygarnęła do siebie dzieci, wepchnęła je pod wodę i zasłoniła własnym ciałem. Na próżno. Mimo potwornego bólu i świadomości, że umiera, musiała słyszeć krzyk, ich krew zbryzgała jej twarz. Tak przynajmniej myślał, tak mu się to śniło. Doprowadzało go to do obłędu, bo z walącym sercem i pulsującą w uszach krwią noc w noc słyszał krzyk, który słyszała też przed śmiercią Dao. Te sny wypędziły go z domu, zmusiły do porzucenia wszystkiego, co było mu najdroższe, bo widok znajomych rzeczy i kątów był jak dźgnięcie noża w brzuch. Uciekł do Sajgonu i tam zajął się nim Conklin.

Gdyby tylko mógł pozostawić za sobą dręczące go koszmary. W wilgotnych dżunglach Wietnamu powracały do niego codziennie jak rany, które musiał i chciał nieustannie rozgrzebywać. Bo od prawdy uciec nie zdołał: nie mógł sobie wybaczyć, że go tam nie było, że nie obronił swojej żony i dzieci.

Dziewięć tysięcy metrów nad wzburzonym Atlantykiem łkał w bolesnym śnie, po raz tysięczny zadając sobie to samo pytanie: co z niego za mąż i ojciec, skoro nie potrafił ochronić swojej rodziny?

O piątej nad ranem Starego obudził telefon od doradczyni prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego, która za godzinę chciała widzieć go w swoim biurze. Kiedy ta zdzira sypia? zastanawiał się, odkładając słuchawkę. Usiadł na brzegu łóżka tyłem do Madeleine. Jej, cholera, nic nie obudzi, pomyślał z goryczą. Nauczyła się spać mimo telefonów dzwoniących o każdej porze nocy i dnia.

– Obudź się! – mruknął i potrząsnął ją za ramię. – Muszę jechać, a bez kawy nie pojadę.

Bez słowa protestu wstała, włożyła szlafrok i kapcie, i powlokła się do kuchni.

Stary przetarł twarz, wszedł do łazienki i zamknął drzwi. Siedząc na muszli, zadzwonił do swego zastępcy. Dlaczego miałby spać, skoro jego przełożony nie śpi? Ale ku jego konsternacji, Lindros był już na nogach.

– Przez całą noc siedziałem w archiwum czterdziestki – powiedziała; miał na myśli ściśle tajne akta pracowników CIA. – Wiem już chyba wszystko o Conklinie i Bournie.

– Świetnie, to mi go znajdź.

– Współpracowali ze sobą tak ściśle, tyle razy nadstawiali jeden za drugiego karku, że moim zdaniem to wysoce nieprawdopodobne, by Bourne go zamordował…

– Przed chwilą wezwała mnie Alonzo- Ortiz – burknął Stary z irytacją. – Mam jej to powtórzyć? Teraz? Po tej wpadce pod rondem Waszyngtona?

– No nie, ale…

– Słusznie, mój chłopcze, nie. Muszę jej przedstawić konkretne fakty, zanieść dobre wiadomości.

Lindros odchrząknął.

– W tej chwili nie mam żadnych. Bourne zniknął.

– Zniknął? Jezu Chryste, co ty tam robisz?

– Ten facet to magik.

– To człowiek z krwi i kości, tak samo jak my – zagrzmiał dyrektor. – Cholera jasna, jakim cudem znowu się wam wyślizgnął? Mieliście być przygotowani na wszystko!

– I byliśmy. On po prostu…

– Zniknął, wiem. Tyle dla mnie masz? Ta baba urwie mi łeb i położy go sobie w kuchni na talerzu, ale najpierw ja urwę łeb tobie!

Przerwał połączenie, otworzył drzwi i rzucił telefon na łóżko. Ledwie wziął prysznic, ubrał się i wypił łyk kawy, którą posłusznie przyniosła mu żona, przed dom zajechał służbowy samochód.

Wsiadł i przez kuloodporną szybę spojrzał na swój dom. Fasada z ciemnoczerwonej cegły, kamienne węgły, w każdym oknie działające okiennice. Kiedyś dom należał do słynnego rosyjskiego tenora, Maksima jakiegoś tam, a jemu spodobał się dlatego, że miał w sobie coś matematycznie eleganckiego, coś arystokratycznego, czego na próżno szukać w budynkach z młodszych roczników. Ale najbardziej przypadło mu do gustu poczucie prywatności, swoistego odosobnienia, jakie zapewniało wyłożone kamiennymi płytami podwórze za szpalerem bujnych topoli i ogrodzeniem z ręcznie kutego żelaza.

Rozparł się wygodnie na tylnym siedzeniu lincolna i patrzył na śpiący Waszyngton. Chryste, pomyślał. O tej porze nie śpią tylko pieprzone sikorki. Czy nie przysługuje mi przywilej wieku? Czy po tylu latach służby nie mógłbym pospać chociaż do szóstej?

Wpadli na Arlington Memorial Bridge. Potomac był stalowoszary i płaski jak pas startowy na lotnisku. Na drugim brzegu, nad doryckim – mniej więcej doryckim – mauzoleum Lincolna górował pomnik Waszyngtona, ciemna, posępna iglica podobna do włóczni, jakimi Spartanie przeszywali kiedyś serca swoim wrogom.

Ilekroć zamyka się nad nim woda, słyszy melodyjny dźwięk, jakby dzwoneczki mnichów rozbrzmiewające echem między porośniętymi lasem turniami. Mnichów, na których polował, kiedy był u Czerwonych Khmerów. Czuje też zapach… czego? Co to jest? Cynamon. Tak, czuje zapach cynamonu. Wroga, kłębiąca się woda jest przesycona dochodzącymi nie wiadomo skąd odgłosami i przejmującym aromatem. Wciąga go, a on znowu tonie. Bez względu na to, jak desperacko walczy, jak rozpaczliwie wyciąga ręce ku powierzchni, czuje, że obracając się wokół własnej osi, opada coraz niżej i niżej, jakby obciążono go ołowiem. Chwyta gruby sznur przywiązany do kostki u lewej nogi, ale sznur jest tak śliski, że nie może zacisnąć na nim palców. Co jest na jego końcu? Patrzy w cienistą głębinę. Koniecznie musi wiedzieć, co chce go zabić, jakby ta wiedza mogła go uratować przed jakąś bezimienną potwornością. Wciąż opada, wiruje i opada w mrok, nie potrafiąc zrozumieć, dlaczego znalazł się w tym rozpaczliwym położeniu. Na końcu napiętego sznura dostrzega zamazany kształt – kształt czegoś, co pcha go w ramiona śmierci. Emocje zatykają mu usta jak garść pokrzyw i gdy próbuje dociec, czym ten kształt jest, ponownie, tym razem wyraźniej, słyszy ów melodyjny dźwięk. Nie, to nie dzwoneczki, to coś innego, coś intymniejszego i prawie zapomnianego. W końcu rozpoznaje wciągający go w głębinę kształt: to ludzkie ciało. I nagle zaczyna szlochać…

Chan obudził się gwałtownie z głuchym, zdławionym skowytem. Mocno zagryzł wargę i rozejrzał się po ciemnej kabinie. Okno, za oknem czarna noc. Zasnął, chociaż przysiągł sobie, że tego nie zrobi, żeby uniknąć powracających koszmarów. Wstał, poszedł do toalety, papierowym ręcznikiem wytarł spoconą twarz i ręce. Był bardziej zmęczony niż przed startem. Gdy patrzył w lustro, pilot ogłosił, że na lotnisku Orly wylądują za cztery godziny i pięćdziesiąt minut. Dla niego była to cała wieczność.

Gdy wyszedł, przed drzwiami stała kolejka. Wrócił na miejsce. Według tego krawca, Fine'a, Bourne gdzieś się wybierał. I miał przy sobie tę przesyłkę od Conklina. Zechce się za niego podać? To możliwe. Na jego miejscu Chan by tak zrobił.

Spojrzał w czarne okno. Wiedział tylko tyle, że Bourne go wyprzedza, że jest już pewnie w Paryżu, lecz nie miał wątpliwości, że Paryż to tylko przystanek na jego drodze. Dokąd zmierzał? Tego Chan musiał się dopiero dowiedzieć.

Asystentka doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego dyskretnie odchrząknęła. Stary zerknął na zegarek. Ta suka, Roberta Alonzo- Ortiz, kazała mu czekać prawie czterdzieści minut. Tu, w waszyngtońskim świecie władzy, tego rodzaju gierki były czymś normalnym, ale Jezu Chryste, przecież to nie facet, tylko baba! A on też jest członkiem Krajowej Rady Bezpieczeństwa. Tak, ale ją mianował prezydent. Mianował i słuchał jak nikogo innego. I gdzie jest teraz Brent Scowcroft, do ciężkiej cholery? Za Forda i Busha był. Był i się zmył. Z przyklejonym do twarzy uśmiechem Stary odwrócił się od okna, w które patrzył, myśląc o stu rzeczach naraz.

– Może pan wejść – zagruchała słodko asystentka. – Właśnie skończyła rozmawiać z prezydentem.

Ta zdzira nie przepuści żadnej okazji, pomyślał dyrektor. Musi, po prostu musi mi pokazać, kto tu rządzi.

Roberta Alonzo- Ortiz okopała się za biurkiem, olbrzymim antycznym grzmotem, który przywiozła tu na własny koszt. Stary uważał, że jest absurdalnie wielkie, zwłaszcza że nie było na nim nic oprócz brązowego kompletu na pióra, który dostała od prezydenta w dniu nominacji. Nie ufał ludziom, którzy mieli czyste biurka. Za biurkiem był stojak, a w stojaku – jakżeby inaczej? – amerykańska flaga i flaga z prezydenckim orłem. Między flagami znajdowało się okno z widokiem na Park Lafayette'a. Przed biurkiem stały dwa wyściełane krzesła z wysokim oparciem. Stary posłał w ich stronę tęskne spojrzenie.

Doradczyni tryskała energią. Miała na sobie granatowy kostium i białą jedwabną bluzkę, a w uszach złote klipsy z amerykańską flagą.

– Właśnie rozmawiałam z prezydentem – zaczęła bez wstępów. Nie powiedziała nawet: "Dzień dobry" czy "Zechce pan usiąść".

– Wiem. Pani asystentka mi mówiła.

Pani Alonzo- Ortiz łypnęła na niego spode łba. Nie znosiła, kiedy jej przerywano.

– Rozmawialiśmy o panu.

Dyrektor poczerwieniał z gniewu, chociaż bardzo tego nie chciał.

– W takim razie powinienem chyba przy tym być.

– Owszem, nie byłoby to niestosowne – odparła doradczyni i żeby nie zdążył odpowiedzieć na ten słowny policzek, dodała szybko: – Do otwarcia szczytu w Reykjaviku zostało pięć dni. Wszystko jest zapięte na ostatni guzik, dlatego boli mnie, że po raz kolejny muszę powtórzyć, iż stąpamy po wyjątkowo cienkim lodzie. Szczyt musi przebiec spokojnie, bez najmniejszych zakłóceń, a już na pewno nie może go zakłócić obłąkany morderca z CIA. Prezydent chce, żeby spotkanie w Reykjaviku zakończyło się pełnym sukcesem. Zamierza wykorzystać ten sukces w kampanii wyborczej, licząc na reelekcję. Co więcej, ma nadzieję, że szczyt w Reykjaviku będzie jego spuścizną. – Położyła ręce na błyszczącym blacie. – Powiem bez ogródek: ten szczyt jest moim absolutnym priorytetem. Jeśli wszystko się uda, będą nas podziwiać przyszłe pokolenia.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: