– To oburzające. Poskarżę się w związku. Zorganizujemy demonstrację.
Savoy westchnął. Przywykł do takich pogróżek. Związkowcy ciągle organizowali demonstracje.
– Ta kradzież. Pamięta pan coś jeszcze?
Bagażowy pokręcił głową i inspektor go odprawił. Westchnął jeszcze raz i popatrzył na zdjęcie, które przysłano mu faksem. Obok zdjęcia widniały namiary agenta CIA prowadzącego sprawę. Savoy wyjął trzyzakresową komórkę i wybrał numer.
– Martin Lindros, wicedyrektor CIA.
– Mówi inspektor Alain Savoy z Quai d'Orsay. Znaleźliśmy waszego zbiega.
– Co takiego?!
Na nieogolonej twarzy inspektora zagościł lekki uśmiech. Quai d'Orsay od zawsze trzymało się fartuszka CIA. Sytuacja wreszcie się odwróciła, co sprawiło Savoyowi dużą przyjemność, nie wspominając już o tym, że – jak na prawdziwego francuskiego patriotę przystało – odczuwał z tego powodu wielką dumę.
– Tak. Jason Bourne wylądował na lotnisku Charles'a de Gaulle'a o szóstej rano naszego czasu. – Lindros głośno sapnął i Savoyowi zrobiło się cieplej na sercu.
– Macie go? Zatrzymaliście go?
– Niestety nie.
– Jak to nie? To gdzie on jest?
– No właśnie, w tym cała tajemnica. – Zapadło milczenie, tak długie, że inspektor poczuł się zobligowany je przerwać. – Monsieur Lindros? Jest pan tam?
– Jestem, jestem, przeglądam notatki… – Znowu cisza, tym razem krótsza. – Alex Conklin miał w waszym rządzie współpracownika, niejakiego Jacques'a Robbineta. Zna go pan?
– Certainement. Monsieur Robbinet jest ministrem kultury. Nie chce pan chyba powiedzieć, że tak wysoko postawiony urzędnik państwowy jest w zmowie z tym szaleńcem?
– Ależ skąd. Rzecz w tym, że Bourne zamordował już monsieur Conklina i jeśli jest w Paryżu, logiczne by było, że może teraz zapolować na monsieur Robbineta.
– Chwileczkę, proszę się nie rozłączać. – Robbinet. Savoy był pewien, że tego dnia widział albo słyszał gdzieś to nazwisko. Dał znak podwładne mu i ten podał mu plik dokumentów. Inspektor przejrzał szybko protokoły z przesłuchań przeprowadzonych na lotnisku de Gaulle'a przez policję i służby bezpieczeństwa. Miał rację, nazwisko tam było. Podniósł telefon. – Monsieur Lindros? Tak się składa, że pan minister dzisiaj tu był.
– Na lotnisku?
– Tak. Co więcej, przesłuchano go w tym samym terminalu, w którym Bourne ukradł identyfikator jednemu z bagażowych. Minister zdenerwował się, słysząc jego nazwisko. Poprosił policjantów, żeby odprowadzili go do samochodu.
– To tylko potwierdza moją teorią. – Z podniecenia i niepokoju Lindrosowi zaczynało brakować tchu. – Panie inspektorze, musi pan go znaleźć, i to jak najszybciej.
– Nie widzę problemu. Po prostu zadzwonię do ministerstwa i…
– Nie, proszę tego nie robić – przerwał mu Lindros. – Ta operacja musi być całkowicie tajna i stuprocentowo zabezpieczona.
– Przecież Bourne nie może…
– Monsieur, w trakcie tego krótkiego śledztwa skutecznie oduczyłem się używać tych słów, bo proszę mi wierzyć, że Bourne może. To niezwykle inteligentny i niebezpieczny morderca. Każdemu, kto się do niego zbliży, grozi śmierć. Jasne?
– Pardon, monsieur?
Lindros spróbował mówić trochę wolniej.
– Bez względu na to, jak będzie pan szukał ministra Robbineta, musi pan to robić po cichu, nieoficjalnie. Jeśli uda się panu go zaskoczyć, istnieją szansę, że zaskoczy pan również Bourne'a.
– D 'accord. – Savoy wstał i poszukał wzrokiem płaszcza,
– Proszę posłuchać, panie inspektorze – zakończył Lindros. – Obawiam się, że ministrowi grozi bardzo poważne niebezpieczeństwo. Teraz wszystko zależy od pana.
Mijali betonowe bloki, biurowce i lśniące fabryki, w porównaniu z amerykańskimi, wszystkie niskie, przysadziste i tym brzydsze, że niebo było zaciągnięte posępnymi chmurami. Skręcili w CD47 i pojechali na zachód, na spotkanie nadciągającej burzy.
– Jacques, dokąd my właściwie jedziemy? – spytał Bourne. – Muszę jak najszybciej być w Budapeszcie.
– D 'accord – odrzekł Robbinet. Od czasu do czasu zerkał w lusterko, wypatrując policji. Obaj wiedzieli, że Quai d'Orsay to zupełnie inna sprawa; ich agenci jeździli nieoznakowanymi samochodami, co kilka miesięcy zmieniając markę i model. – Zarezerwowałem ci bilet na samolot, który odleciał pięć minut temu, ale zanim wylądowałeś, układ pionków na
szachownicy uległ zmianie. Firma głośno domaga się twojej krwi i to wołanie słychać w każdym zakątku świata, wszędzie tam, gdzie CIA ma wpływy czy zna ludzi takich jak choćby ja.
– Przecież musi być jakieś wyjście…
– Oczywiście, mon ami – przerwał mu z uśmiechem Robbinet. – Wyjście jest zawsze: nauczył mnie tego niejaki Jason Bourne. – Ponownie skręcili na północ, na NI7. – Kiedy odpoczywałeś w bagażniku, ja nie próżnowałem. O szesnastej z Orly odlatuje wojskowy samolot.
– Dopiero o czwartej? Nie lepiej dojechać do Budapesztu samochodem?
– Zbyt niebezpieczne, za dużo policji. Poza tym twoi rozwścieczeni przyjaciele z CIA postawili na nogi całą Quai d'Orsay. – Robbinet wzruszył ramionami. – Wszystko załatwione. Mam dla ciebie dobre papiery. Jako wojskowy nie będziesz rzucał się w oczy, zresztą lepiej odczekać, aż policja zapomni o incydencie na lotnisku. – Wyprzedzili kilka wolno jadących samochodów. – Do tego czasu musisz przywarować.
Jason spoglądał na ponury krajobraz za oknem. Po ostatnim spotkaniu z Chanem czuł się jak po zderzeniu z wylatującym z szyn pociągiem. Ani przez chwilę nie przestał zgłębiać istoty dręczącego go bólu, podobnie jak uciska się chory ząb, żeby sprawdzić, jak daleko ten ból sięga. Zawzięcie dociekliwa część jego umysłu ustaliła już, że Azjata nie powiedział nic takiego, co dowodziłoby, że naprawdę wie wszystko o nim i jego zmarłym synu. Robił aluzje, insynuował, tak, ale do czego się to sprowadzało?
Czując na sobie wzrok Robbineta, odwrócił głowę. Ten, źle interpretując jego milczenie, powiedział:
– Nie bój się, mon ami. O szóstej wieczorem będziesz już w Budapeszcie.
– Merci, Jacques. – Jason odpędził od siebie smutne myśli. – Dzięki, że zechciałeś mi pomóc. Co teraz?
– Alors, teraz jedziemy do Goussanwille. Nie jest to najpiękniejsza wieś we Francji, ale znam tam kogoś, kto na pewno cię zainteresuje.
Robbinet zamilkł i długo się nie odzywał. Miał rację. Goussainville było jedną z wiosek, które ze względu na bliskość wielkiego lotniska przekształcono w nowoczesne miasta przemysłowe. Przygnębiającą brzydotę bloków, szklanych biurowców i gigantycznych marketów, bardzo podobnych do Wal- Martu, tylko nieznacznie łagodziły ronda i chodniki wysadzane rzędami kolorowych kwiatów.
Pod deską rozdzielczą był skaner, pewnie ministerialnego szofera, i gdy zajechali na stację benzynową, Bourne spytał Robbineta o częstotliwość policji i Quai d'Orsay. Jacques poszedł zatankować, a on włączył skaner i przez chwilę słuchał komunikatów, lecz nie było w nich informacji o incydencie na lotnisku ani w ogóle niczego, co mogłoby go zainteresować.
Obserwował przyjeżdżające i odjeżdżające samochody. Jakaś kobieta spytała Robbineta o lewe przednie koło jej wozu. Bała się, że jest za słabo napompowane. Nadjechał samochód z dwoma młodymi mężczyznami. Obaj wysiedli. Jeden oparł się o zderzak, drugi wszedł do sklepu. Ten przy zderzaku popatrzył na ich peugeota, a potem na nogi wracającej do samochodu kobiety.
– Mówią coś? – Jacques wsiadł.
– Nic.
– To dobrze.
Ruszyli. Brzydkie domy i ulice – Bourne zerkał w lusterko, żeby sprawdzić, czy nie jadą za nimi tamci dwaj.
– Goussainville ma stare, królewskie korzenie – powiedział Robbinet. – Należało niegdyś do Clotaire, żony Clovisa, króla Francji z szóstego wieku. Ponieważ Franków uważano wtedy za barbarzyńców, Clovis przeszedł na katolicyzm, dzięki czemu uznali nas Rzymianie. Cesarz mianował go konsulem. Koniec z barbarzyństwem, zostaliśmy obrońcami wiary.
– Nigdy bym się nie domyślił, że to średniowieczne miasto. Jacques zaparkował przed rzędem bloków.
– We Francji – powiedział – historia często kryje się w najbardziej nie oczekiwanych miejscach.
Jason spojrzał w okno.
Tu mieszka twoja aktualna przyjaciółka? Kiedy przedstawiłeś mi ostatnią, musiałem udawać, że jest moją dziewczyną, bo do kawiarni weszła twoja żona.
– I o ile pamiętam, nieźle się wtedy bawiłeś. – Robbinet pokręcił głową. – Ale nie, Delphinę, z tym jej Dior to, Yves Saint Laurent tamto, wolałaby chyba podciąć sobie żyły, niż zamieszkać w Goussainville.
– W takim razie co tu robimy?
Jacques długo milczał, patrząc na deszcz.
– Parszywa pogoda – powiedział w końcu.
– Jacques?
Robbinet wyrwał się z zamyślenia.
– Wybacz, mon ami, odpłynąłem. Alors, zabieram cię na spotkanie z Mylene Dutronc. Znasz to nazwisko?
Jason pokręcił głową.
– Tak myślałem. Cóż, Alex już nie żyje, więc chyba mogę ci powiedzieć. Mylene była jego kochanką.
Bourne'a nagle olśniło.
– Czekaj, niech zgadnę… jasne oczy, długie kręcone włosy i lekki ironiczny uśmiech.
– Powiedział ci o niej?
– Nie, widziałem zdjęcie. W sypialni nie miał prawie żadnych rzeczy osobistych, tylko jej fotografię. – Odczekał chwilę. – Ona wie?
– Zadzwoniłem do niej, gdy tylko się dowiedziałem.
Ciekawe, dlaczego nie zawiadomił jej osobiście, pomyślał Bourne. Tak byłoby przyzwoiciej.
– No, dość gadania. – Robbinet wziął torbę z tylnego siedzenia. – Idziemy.
Wysiedli i wysadzaną kwiatami ścieżką doszli do krótkich cementowych schodów. Jacques wcisnął guzik i chwilę później zabrzęczał elektryczny zamek.
W środku blok wyglądał równie nijako jak od zewnątrz. Weszli na czwarte piętro i skręcili w korytarz z rzędem identycznych drzwi po obu stronach. Na dźwięk ich kroków jedne z nich otworzyły się i w progu stanęła Mylene Dutronc.
Była dziesięć lat starsza niż na zdjęciu. Musi dobiegać sześćdziesiątki, pomyślał Jason, ale wygląda dużo, dużo młodziej. Wciąż miała ten sam błysk w jasnych oczach, ten sam tajemniczy uśmiech. Była w butach na płaskim obcasie, w dżinsach i szytej na miarę bluzce, bardzo kobiecym stroju, który podkreślał jej pełną figurę. Włosy, naturalne, popielatoblond, ściągnęła do tyłu.