Martin Lindros, wicedyrektor CIA, przyjechał do domu Alexandra Conklina dokładnie sześć minut po osiemnastej. Na spotkanie wyszedł mu wysoki rangą detektyw wirgińskiej policji stanowej, zagoniony łysiejący mężczyzna nazwiskiem Harris, który próbował załagodzić terytorialny spór między funkcjonariuszami policji stanowej, urzędem szeryfa i agentami FBI, wszyscy oni bowiem, ustaliwszy tożsamość zamordowanych, natychmiast zaczęli się kłócić, kto powinien prowadzić śledztwo. Gdy Lindros wysiadł z samochodu, naliczył przed domem dwanaście radiowozów i kilkudziesięciu ludzi. Musiał nadać im wszystkim poczucie celu i zaprowadzić tu porządek. Uścisnął rękę Harrisowi, spojrzał mu prosto w oczy i oświadczył:
– Wyłączam z tego FBI. Mamy tu podwójne morderstwo. Popracujemy nad nim we dwóch.
– Tak jest – odparł dziarsko Harris. Był wysoki i, jakby dla przeciw wagi, lekko przygarbiony, co w połączeniu z dużymi, wodnistymi oczami i ponurą twarzą wyglądało tak, jakby już dawno opadł z sił. – Dzięki. Bałem się, że…
– Niech pan nie dziękuje. Mogę panu zagwarantować, że to paskudna sprawa. – Lindros wysłał asystenta, żeby ten pozbył się FBI i szeryfa. – Namierzyliście tego Webba? – Połączywszy się z FBI, dostał wiadomość, że na podjeździe przed domem Conklina znaleziono jego samochód. Ale to nie był samochód Webba, tylko Bourne'a. I właśnie dlatego dyrektor CIA kazał mu osobiście poprowadzić śledztwo.
– Jeszcze nie, ale wypuściliśmy już psy.
– Dobrze. Teren zabezpieczony i obstawiony?
– Właśnie miałem to zrobić, ale ci z FBI… – Harris pokręcił głową. – Mówiłem im, że liczy się każda minuta.
Lindros zerknął na zegarek.
– Pierwszy kordon: osiemset metrów od domu. Drugi: czterysta. Do tego drugiego niech pan da swoich ludzi. Może coś znajdą. Jeśli będzie trzeba, niech pan ściągnie posiłki,
Harris pstryknął przełącznikiem walkie- talkie i zaczął wydawać rozkazy. Lindros otaksował go spojrzeniem.
– Jak panu na imię? – spytał, gdy detektyw skończył rozmawiać. Harris lekko się zmieszał.
– Harry.
– Aha, Harry Harris. To taki żart?
– Nie, panie dyrektorze. Obawiam się, że nie.
– Jezu, o czym myśleli pańscy rodzice?
– Chyba wcale nie myśleli.
– Dobra, Harry. Rozejrzyjmy się trochę. – Żwawy, bystry, jasnowłosy Lindros dobiegał czterdziestki. Po studiach – ukończył uniwersytet z Ivy League – zwerbowała go placówka CIA w Georgetown. Jego ojciec, człowiek zdeterminowany i uparty, zawsze mówił to, co myślał, i robił wszystko po swojemu. Zaszczepił tę niezależność młodemu Martinowi i właśnie dzięki niej – przynajmniej według samego Lindrosa – oraz dzięki poczuciu obowiązku względem kraju zauważył go dyrektor CIA.
Harris poprowadził go do gabinetu, lecz zanim tam weszli, Lindros zauważył dwie staromodne szklanki na stoliku koktajlowym w pokoju telewizyjnym.
– Ktoś ich dotykał?
– O ile wiem, nie, panie dyrektorze.
– Mów mi "Martin". Musimy się szybko poznać. – Lindros posłał mu dla zachęty lekki uśmiech. Umiał wykorzystywać swój autorytet. Odcinając od sprawy pozostałe agencje, przeciągnął Harrisa na swoją stronę. Coś mu mówiło, że będzie mu potrzebny ktoś posłuszny i spolegliwy. – Niech twoi ludzie zdejmą z nich odciski palców, dobra?
– Natychmiast.
– A teraz chodźmy pogadać z koronerem.
Na krętej drodze biegnącej szczytem skalistego grzbietu na granicy posesji stał krępy mężczyzna, obserwując Bourne'a przez silną, wyposażoną w noktowizor lornetkę. Miał szeroką, typowo słowiańską twarz i zażółcone czubki palców lewej ręki; nieustannie palił, dużo i nałogowo. Tuż za nim, w niewielkiej zatoczce widokowej, parkował czarny wóz terenowy. Każdy postronny obserwator wziąłby go za zwykłego turystę. Mężczyzna przesunął lornetkę i namierzył przedzierającego się przez las Chana. Nie spuszczając go z oczu, otworzył pokrywkę komórki i wybrał numer.
Odebrał Stiepan Spalko.
– Pułapka zadziałała – zameldował przysadzisty Słowianin. – Cel ucieka. Wymknął się policji i Chanowi.
– Niech to szlag! Co ten Chan knuje?
– Mam się tego dowiedzieć? – spytał Słowianin obojętnie.
– Nie, trzymaj się od niego z daleka. Najlepiej natychmiast stamtąd odjedź.
Wyszedłszy chwiejnie ze strumienia, Bourne usiadł i odgarnął mokre włosy. Bolało go całe ciało, płuca płonęły żywym ogniem. Przed oczami migotały mu czerwone plamy, rozbłyski eksplozji, które przeniosły go do dżungli Tam Quan, gdzie na rozkaz Aleksa Conklina David Webb wykonywał misje zatwierdzone przez dowództwo Sajgonu, misje, od których generałowie umywali potem race, zadania tak szaleńcze, trudne i niebezpieczne, że oficjalnie nie można ich było zlecić żadnemu amerykańskiemu żołnierzowi.
Siedząc w gasnącym świetle wiosennego wieczoru, Bourne wiedział, że znalazł się teraz w podobnej sytuacji. Był w czerwonej strefie, na obszarze kontrolowanym przez nieprzyjaciela. Kłopot w tym, że nie miał pojęcia, kim ten nieprzyjaciel jest i co zamierza. Czy, podobnie jak w kampusie, znowu próbował go gdzieś zapędzić, czy też przeszedł do nowej fazy planu?
Z oddali dobiegało ujadanie psów, tuż za nim, niepokojąco blisko, trzasnęła gałązka. Zwierzę czy człowiek? Miał już teraz inny cel. Musiał nie tylko wymknąć się z policyjnej sieci, ale jeszcze odwrócić sytuację, zdobyć przewagę nad polującym na niego napastnikiem, a przede wszystkim znaleźć go, zanim on znajdzie jego. Jeśli ma do czynienia z tym samym człowiekiem co przedtem, jest to nie tylko świetny strzelec, ale i ekspert od walk w dżungli. Świadomość, że jednak coś o nim wie, podniosła Bourne'a na duchu. Zaczynał poznawać przeciwnika. A teraz nie może dać się zabić, zanim pozna go na tyle, by go zaskoczyć…
Słońce znikło za horyzontem i niebo przybrało barwę gasnącego ognia. Powiał zimny wiatr i siedzący w mokrym ubraniu Bourne zadrżał. Wstał i ruszył przed siebie, żeby się ogrzać i rozprostować zesztywniałe nogi. Las tonął w ciemnoniebieskim mroku, lecz on wciąż czuł się tak widoczny, jakby był na bezdrzewnej równinie pod bezchmurnym niebem.
Wiedział, jak poradziłby sobie w dżungli Tam Quan: znalazłby jakąś kryjówkę, miejsce, gdzie spokojnie przeanalizowałby sytuację i obmyślił jakiś plan. Sęk w tym, że znalezienie kryjówki w czerwonej strefie było bardzo trudne, gdyż zwykle roiło się w niej od pułapek. Szedł powoli i uważnie, omiatając wzrokiem mijane po drodze pnie drzew i wreszcie znalazł to, czego szukał. Dzikie wino, wirgiński winobluszcz. Jeszcze nie kwitł – było za wcześnie – lecz któż by nie rozpoznał tych błyszczących pięciopłatkowych liści? Otworzył nóż sprężynowy i ostrożnie uciął kilkanaście długich, mocnych pędów.
Skończył, czujnie nadstawił uszu i podążając za słabym odgłosem, wkrótce dotarł do małej polany. To tu. Jeleń, średniej wielkości kozioł. Podniesiony łeb, falujące czarne nozdrza. Zwietrzył go? Nie. Próbował tylko znaleźć…
Jeleń odbiegł, a on ruszył za nim. Lekko i bezszelestnie biegł przez las równolegle ze zwierzęciem. Gdy zmienił się wiatr, musiał skorygować trasę, żeby pozostać na zawietrznej. Pokonali kilkaset metrów i jeleń wreszcie zwolnił. Teren był tu bardziej stromy, ziemia twardsza i zbita. Znajdowali się daleko od strumienia, na samym skraju posiadłości. Jeleń zwinnie przeskoczył kamienny murek w jej północno- zachodnim narożniku. Bourne wspiął się na niego i stwierdził, że zwierzę zaprowadziło go do lizawki. Lizawka to skały, skały to jaskinie. Przypomniał sobie, że Conklin wspominał, iż na północno- zachodnim krańcu działki roi się od pieczar, poprzetykanych naturalnymi pionowymi kominami, które gotujący nad ogniskiem Indianie wykorzystywali kiedyś jako szyby wentylacyjne. Tego właśnie szukał: tymczasowej kryjówki, najlepiej takiej z dwoma wyjściami, żeby nie utknąć w niej jak w pułapce.
Teraz go mam, pomyślał. Webb popełnił wielki błąd: wszedł do jaskini z jednym wejściem. Chan wyczołgał się zza krzewów, bezszelestnie przeciął polankę i ostrożnie wsunął się do czarnej pieczary.
Pełznąc przed siebie, wyczuwał w ciemności obecność ofiary. Wiedział, że jaskinia jest płytka i krótka. Nie miała tego ostrego zapachu zgnilizny, jaki wypełniał pieczary długie i głębokie.
Webb zapalił latarkę. Za chwilę zobaczy, że nie ma tu ani komina, ani drugiego wyjścia. Teraz! Chan rzucił się naprzód i uderzył go celnie w twarz.
Bourne upadł. Latarka trzasnęła w skalną ścianę, światło zatańczyło jak oszalałe. Doszedł go podmuch powietrza wzbudzony rozpędzoną pięścią. Przyjął uderzenie i gdy ramię napastnika wyprostowało się na całą długość, kantem dłoni zadał silny cios w odsłonięty biceps, po czym rzucił się naprzód, wbijając mu ramię w mostek. Mężczyzna grzmotnął go kolanem we wnętrze uda, prosto w nerw, i Bourne'a przeszył paraliżujący ból. Chwycił go za koszulę i cisnął na ścianę. Napastnik odbił się jak piłka, uderzył go głową w brzuch i zwalił z nóg. Mocując się jak zapaśnicy, potoczyli się po ziemi. Bourne słyszał posapywanie wroga, odgłos absurdalnie intymny, jak oddech śpiącego Obok dziecka.
Zwarty z przeciwnikiem w pierwotnej walce, czuł jego zapach, który bił z ciała jak odór nagrzanego słońcem trzęsawiska. Znowu pomyślał o wietnamskiej dżungli i w tej samej chwili szyję zmiażdżył mu metalowy pręt czy rura. Napastnik powlókł go do tyłu, w stronę wejścia do jaskini.
– Nie zabiję cię – szepnął mu do ucha. – Jeszcze nie teraz.
Bourne chciał uderzyć go łokciem i w zamian otrzymał cios w już i tak obolałe nerki. Zgiąłby się wpół, lecz nie mógł, bo gardło nadal ugniatał mu pręt.
– Mógłbym cię zabić już teraz, ale nie zabiję. Tu jest za słabe światło. Kiedy będziesz umierał, chcę patrzeć ci w oczy.
– Chcesz mnie zabić? – wycharczał Bourne. – I tylko dlatego zamordowałeś dwóch niewinnych ludzi?
– O czym mówisz?
– O tych, których zastrzeliłeś w domu.
– To nie ja. Nie zabijam niewinnych. – Napastnik zachichotał. – Z drugiej strony nie wiem, czy kogoś, kto zadaje się z Alexandrem Conklinem, można uważać za niewinnego.
– Ale zwabiłeś mnie tutaj. Strzelałeś do mnie. Uciekłem do Conklina, a ty…
– Bzdura. Tylko cię śledziłem.