– Nie, tylko gitarę.
– Gitarę? – Gargulec westchnął. – Od tak dawna nie słyszałem muzyki… Zagraj mi coś.
Roland otworzył usta, żeby powiedzieć duchowi, co może sobie zrobić z tą prośbą, ale się rozmyślił. Jeśli muzyka rzeczywiście czyni cuda… Położył pokrowiec na trawie i wyjął swoją starą yamahę. Kiedy ją kupował ponad dwanaście lat temu, była najlepszym instrumentem, na jaki było go stać, choć wciąż było jej daleko do pierwszorzędnych gitar. Przez lata spędzone na ulicy, podczas małych i dużych festiwali folkowych, oraz w niezliczonych, pełnych dymu salach, nie zawiodła go ani razu, jej dźwięk był wciąż tak słodki i czysty, jak w dniu, gdy ją kupił. W rozmowach z nią nazywał ją Cierpliwością, choć jedno i drugie utrzymywał w tajemnicy.
Przerzucił pasek przez ramię i usiadł na najniższym stopniu niewielkich kamiennych schodków. W trakcie strojenia instrumentu wyczuwał pośladkami wgłębienie wytarte w kamieniu przez tysiące stóp.
Zarówno Rebecca, jak i gargulec-Iwan czekali z niecierpliwością.
Tam przez stepy wicher dmie, Niosąc pieśń i zapach domu.
Czy go czujesz? Czy go znasz?
Z jak daleka, z jak daleka, z jak daleka wicher dmie.
Melodia tej starej rosyjskiej pieśni ludowej była pierwotnie napisana na bandurę, więc Roland musiał transponować ją podczas grania, co nie pozostawiało mu wiele czasu na obserwację słuchaczy. Na szczęście melodia i słowa były proste i wkrótce Roland bez pamięci oddał się muzykowaniu.
Twych podróży nadszedł kres, Na jej piersi głowę złóż.
Niechaj wicher dmie bez ciebie.
Niechaj dmie, ty spocznij już.
Ucichły ostatnie dźwięki, wyprowadzając Rolanda z muzycznego transu.
Mgła powoli wysączyła się z gargulca i utkała postać wysokiego mężczyzny o szerokiej twarzy. Człowiek ten odziany był na czarno i miał długie, kędzierzawe włosy nakryte spiczastą czapką. Przepasany był fartuchem kamieniarza. Po policzku spływała mu łza połyskująca w świetle pobliskiej latarni.
Mężczyzna rozłożył wielkie ręce poznaczone bliznami od kamieni i narzędzi.
– Uściskałbym cię, gdybym mógł. Przeniosłeś mnie do matki Rosji, gdzie nie byłem od ponad stu lat. Proś, a spełnię twe życzenie.
– Chcemy tylko, żebyś zaniósł nasze zaproszenie Światłości. To wszystko.
Iwan skinął głową.
– Tak uczynię. Dzięki tobie w mym sercu wezbrały uczucia.
– Czy to pan grał?
Rebecca krzyknęła cicho, a Roland odwrócił się raptownie. Na skraju trawnika stał policjant ze straży miasteczka uniwersyteckiego. Roland uświadomił sobie nagle, jak bardzo wystawieni są na widok publiczny, siedząc na frontowych stopniach najstarszego gmachu uniwersytetu. Nic ich nie oddzielało od ludzi przechodzących chodnikiem, ulicą czy spacerujących po trawie. A on śpiewał duchowi stare rosyjskie ballady.
– Czy coś się stało?
– Ależ, skądże. – Strażnik uśmiechnął się od ucha do ucha. – Robiłem właśnie obchód, kiedy pana usłyszałem. Pomyślałem sobie, że podejdę i powiem, jakie to ładne. Miło czasem usłyszeć piosenkę, która nie jest zbieraniną przypadkowych dźwięków.
– Cóż, dzięki.
– O tej godzinie nie będziecie nikomu przeszkadzać, bo akademiki są na tyłach college’u – zresztą o tej porze roku nie mieszka tam zbyt wiele osób. Nie, możecie spokojnie… – Przerwał, zmrużył oczy i pokręcił głową. – To zabawne, mógłbym przysiąc, że kiedy tu się zbliżałem, było was troje. Taki wielki facet w śmiesznej czapce…
– To był Iwan – powiedziała poważnie Rebecca.
– Reznikow? Ten duch? – Strażnik zachichotał. – No tak, jasne. To może jednak lepiej idźcie sobie stąd, skoro widzicie duchy.
Roland schylił się i schował gitarę do futerału.
– I tak zamierzaliśmy już pójść.
– Nie zawiodę cię, śpiewaku. Twoja wiadomość dotrze do Światłości. – Iwan uchylił kapelusza przed Rebeccą i rozwiał się w powietrzu.
Strażnika nie dało się tak łatwo pozbyć. Odprowadzał ich przez rondo Kings College, udowadniając Rolandowi znajomość tytułów i pierwszych zwrotek wszystkich piosenek, jakie kiedykolwiek napisali Beatlesi.
– A mnie się najbardziej podoba ta z „yeah, yeah, yeah” – wtrąciła Rebecca, kiedy mijali gmach auli.
– Dlaczego? – spytał Roland.
– Bo mogę spamiętać prawie wszystkie słowa.
Strażnik postukał się w skroń ponad jej głową. W odpowiedzi Roland posłał mu pełne wściekłości spojrzenie, które jednak nie zostało zauważone, w policjancie bowiem obudził się zawodowy niepokój. Spowodował go widok grupy cieni wędrujących po trawniku z zapalonymi papierosami, których jasne końcówki żarzyły się w ciemności jak czerwone przecinki.
– Muszę już iść; te dzieciaki mogą mi tu urządzić niezły pożar. Trawa jest zbyt sucha, żeby palić tutaj papierosy. Szczególnie, gdyby się okazało, że ćmią trawkę, jeśli wiecie, co mam na myśli. Miło się z wami rozmawiało. – Policjant oddalił się szybko.
– Rolandzie?
– Tak?
– Byłeś naprawdę miły dla Iwana.
– Dzięki, dziecino. – Trochę go zaskoczyło, że jej słowa tak wiele dla niego znaczą. Szli do narożnika, dotrzymując sobie towarzystwa w ciszy.
Przy College Street, jasno oświetlonej arterii, która prowadziła do mieszkania Rebeki, Roland obejrzał się za siebie. Spojrzał na krótki, prosty odcinek Kings College Road, na drugą stronę ronda i ciemnego trawnika, gdzie w mroku nocy siedział na wysokościach ukraszony i rozsypujący się gargulec. Właśnie spędził chwilę na rozmowie z kamieniarzem, który nie żył od ponad stu lat. Otrzymał mistyczną poradę od bezdomnej kobiety. Widział śmierć wyimaginowanego człowieczka. To była nie lada noc. Poprosili o pomoc i na tym skończyło się ich zadanie. Miał nadzieję, że wszystkie cuda świata, które tak nagle stały się widzialne, nie znikną równie niespodziewanie.
Jego uwagę przyciągnął błysk reflektorów po drugiej stronie ronda. Pomimo dzielącej ich odległości usłyszał ryk silnika. Sportowy samochód, pomyślał Roland, ostrożnie rozejrzał się po ulicy, zanim wszedł na jezdnię z Rebeccą.
Ryk wzmógł się, gdy światła samochodu przemknęły jo rondzie i popędziły wprost na nich.
Roland rzucił się naprzód, lecz Rebecca znieruchomiała, przyszpilona ostrym blaskiem reflektorów.
Świat zwolnił, gdy Roland odwrócił się i zrozumiał, że nie zdąży do niej dobiec.
…i wtedy ktoś rzucił mu ją w ramiona. Oboje poturlali się po chodniku, jaskrawoczerwony zderzak ledwo musnął podeszwę jej buta.
Samochód z piskiem opon skręcił w College Street, zarzucił lekko i przyśpieszył. Jakieś krępe i lekko świecące stworzenie, które siedziało uczepione jego tylnego zderzaka, pomachało im wesoło ręką i zaczęło wdzierać się do bagażnika, wpychając sobie do buzi wielkie garści metalu.
Roland pomógł Rebecce wstać i pociągnął ją za sobą przez jezdnię. Dziewczyna nie sprawiała wrażenia spanikowanej, tylko lekko oszołomionej. Przypuszczał, że powodem był fakt, iż tym razem trzymała się przepisów, więc nie czuła się winna.
– Nic ci się nie stało? – spytał, oglądając ją uważnie.
– Nie – pokręciła głową. – A tobie?
– Sądzę, że nie. – Otworzył futerał gitary, żeby sprawdzić, jak przeżyła to Cierpliwość. – Nie, nic mi nie jest.
Rebecca wskazała lekko uchyloną pokrywę kanału pośrodku jezdni.
– Stamtąd wyszedł jeden z małego ludku i zepchnął mnie z drogi.
Roland spostrzegł, że jej wyciągnięty palec nie drżał. Jemu ręce trzęsły się jak liście na silnym wietrze.
Dziewczyna odwróciła się do niego.
– Czy zwróciłeś uwagę, że samochód nie miał kierowcy?
Roland przełknął ślinę.
– Nie, nie zauważyłem.
– Czy nie powinniśmy powiadomić policji? Daru mówi, że złym kierowcom należy odbierać prawa jazdy.
Roland już sobie wyobrażał, jak idzie z tym na posterunek.
– Nie, nie zawiadomimy policji. Jeśli samochód nie miał kierowcy, to jak mogliby mu zabrać prawo jazdy?
– Och. – Westchnęła. – Rolandzie, chodźmy do domu.