– Czemu tak szczerzysz zęby? – spytała ostatnia z przybyłych pracowniczek, która wsunęła głowę do gabinetu w chwili, gdy Rebecca wyszła z niego w podskokach.
Lena zaciągnęła się głęboko papierosem.
– Rebeccę odwiedził anioł. – Smużka dymu uciekała jej przez nos. – Nazywa się Evantarin i przybył walczyć z Ciemnością.
– Tak? – Spojrzenie drugiej kobiety padło na gazetę, którą trzymała w ręku, i nagłówek: „Mężczyzna zastrzelił sąsiada; twierdzi, że ten skurwysyński yuppie zasługiwał na to, żeby go zabić”. Cóż, życzę mu szczęścia, bo będzie mu potrzebne.
– A ty coś się zerwał tak wcześnie?
Roland odwrócił się od biblioteczki i wzruszył ramionami.
– Nie mogłem spać, wujku, więc pomyślałem sobie, że coś sprawdzę. Nie masz nic przeciwko temu?
– Miałbym mieć coś przeciwko? Skądże znowu. – Zerknął na książkę w ręku siostrzeńca. – Encyklopedia, co? Czyżbyś szukał w niej czegoś dotyczącego dochodowego zajęcia?
– Niezupełnie. – Roland zamknął książkę i odstawił ją na półkę. – Podczas tego weekendu nazwano mnie bardem i chciałem tylko się dowiedzieć, co to znaczy. Ta książka wiele mi nie pomogła.
– A czego się spodziewałeś? – spytał Tony, zapinając ostatnie guziki roboczej bluzy. – Dostaliśmy ten komplet w sklepie spożywczym, tanio, w cenie był duży upust. Klapnij sobie, napij się ze mną kawy, a ja przed wyjściem do warsztatu opowiem ci wszystko, co wiem o bardach.
Roland poszedł do kuchni i obserwował, jak wuj napełnia dwa kubki kawą z ekspresu na stole.
– A skąd ty wiesz o bardach? – spytał, wyławiając śmietankę z lodówki.
– Z książek – odparł Tony, podając mu kubek i gestem zachęcając do siadania. – Ja czytałem właściwe książki. To właśnie wasz problem, dzisiejsza młodzieży. Nie czytacie odpowiednich książek. Potrzeba wam więcej historii, a mniej tych łóżkowych bzdur z Hollywood. No więc tak na początek, bard był kimś więcej niż tylko muzykiem. – Popatrzył na śmietankę rozpływającą się w kawie i dodał dwie czubate łyżeczki cukru. – O czym to ja mówiłem? Ach, tak… bard używał muzyki w ten sam sposób, co czarodziej swych zaklęć – chciał wywrzeć wpływ na rzeczywistość…
Roland słuchał zauroczony, po wydarzeniach weekendu zapomniał o niedowierzaniu.
– …oczywiście nie każdy muzyk był bardem. Wymagało to specjalnego talentu i lat nauki. Siedem lat studiów, siedem lat ćwiczenia i siedem lat grania, o ile dobrze pamiętam. – Tony parsknął. – Dwadzieścia jeden lat. A ja uważałem, że pięcioletni okres terminowania u elektryka ciągnął się w nieskończoność. W każdym razie – wstał i wstawił swój pusty kubek do zlewu – ty masz… ile to już lat? Dwadzieścia osiem? Zacząłeś te bzdury około czternastego roku życia; do licha, ledwo masz za sobą swoje drugie siedem lat.
Niech ci woda sodowa nie uderzy do głowy… słowa pani Ruth, które przyszły mu na myśl, wreszcie nabrały sensu.
– Gdybym nawet w to wierzył – a nie wypowiadam się ani na tak, ani na nie – to jeśli ty jesteś bardem, to od dawnych czasów wszystko zeszło na psy. Johnny Cash, to był dopiero bard. Ty lepiej byś zrobił, gdybyś się obejrzał za jakąś pracą.
Roland drgnął, bo zawędrował myślami bardzo daleko.
– Chyba już ją mam.
– To dobrze. – Tony zatrzymał się w drzwiach. – Spróbuj dla odmiany wytrzymać w niej do końca.
Kiedy drzwi się zamknęły, Roland spojrzał na swe stwardniałe od strun gitary palce i zaczął się zastanawiać, czyj głos bez przerwy mamrotał mu ponuro w głowie, że koniec się zbliża.
– To niepodobne do Michelle, żeby się spóźniała.
– Wcześniej czy później, każdy się spóźnia – zauważyła filozoficznie jej towarzyszka.
– Tak, ale Michelle zbzikowała na punkcie jednego z gości. Poświęcała dodatkowy czas na sprzątanie jego pokoju, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Można by pomyśleć, że przyjdzie przed czasem, gotowa do akcji.
– Daj spokój. Słodka, mała, niewinna Michelle?
– Cóż, mnie nie obchodzi, czy słodka, mała, niewinna Michelle będzie wskakiwać do każdego łóżka, które ścieli. – Klucz utknął w zamku i trzeba było nim solidnie pokręcić, zanim dał się wyjąć. – Byle tylko zjawiała się w pracy na czas. Nie mam ochoty oprócz swoich obowiązków odwalać jeszcze jej części roboty. To dziwne, już otwarte. – Gdy kobieta otworzyła drzwi, po omacku poszukała włącznika i zapaliła światło. – Zapach tu jak w toalecie. Coś jest rozlane po całej podłodze.
– Och nie! Spójrz tylko na ten bałagan.
Wokół przewróconego wózka leżały rozsypane szczotki, środki czyszczące, szampony i mydła.
I wtedy kobiety spojrzały w górę.
Nad wózkiem zwisała Michelle z wywieszonym czarnym językiem. Na szyi miała zaciśnięty mocno sznur od zasłon i wielkie zadrapania na szyi w miejscu, gdzie usiłowała się od niego uwolnić.
Założywszy ręce pod głowę, Adept Mroku przysłuchiwał się odległym krzykom.
– Równie dobrze mogę nie wstawać z łóżka – rozmyślał na głos. Śniadanie prawdopodobnie się opóźni.
– Mistrzu?
Adept oderwał spojrzenie od sufitu i opuścił je na przykucnięty cień, który na tle niebieskiej pościeli sprawiał wrażenie plamy.
– Zejdź z łóżka – polecił ozięble. – Ile razy mam ci powtarzać…
– Nigdy więcej, mistrzu. – Cień zszedł z posłania i przeniósł się na stolik. – Mistrzu, Adept Światłości… widziałem, słyszałem.
Mężczyzna zmarszczył brwi na wspomnienie bólu, jaki zadała mu Światłość. Spodziewał się zwycięstwa, przez co cierpienie było jeszcze dotkliwsze.
– Co widziałeś? – spytał chłodno. – Co słyszałeś?
Cień zadrżał, usłyszawszy ton głosu swego pana, lecz wiedział, że lepiej się nie wahać.
– Jest ich troje, mistrzu. Mężczyzna i dwie kobiety. Pomagają i wiedzą, że pomagają Światłości. Ścigają cię, mistrzu.
– Głupcy. – Adept przeciągnął się, a następnie ugniótł palcami lewej dłoni muskuły prawego ramienia. Na doskonałym ciele widniała biała, pomarszczona blizna, a sama rana, choć zagoiła się w czasie, jaki upłynął od starcia, nadal pulsowała boleśnie. Cztery noce i pięć dni do chwili, gdy będzie mógł otworzyć bramę, a świat niespodziewanie przestał go bawić. Nie po raz pierwszy żałował, że nie przebył bariery bliżej nocy Letniego Przesilenia, granice należało jednak przekraczać przy nadarzającej się okazji, a tej nocy nie można było przesunąć. Cały zadygotał na wspomnienie o przebyciu bariery. – Jakim sposobem tak urosłeś w siłę, mój błyszczący bracie? – zapytał na głos, kiedy jego oddech wrócił do normy, a pot perlący się na skórze wysechł. – Po wszystkim, co przeszedłeś, powinieneś był wpaść w moje ręce. – Światłość, podobnie jak Mrok, mogła czerpać moc z różnych źródeł, a znalazła tu przyjaciół. – Przynieś mi ich esencje! – zażądał nagle.
– Tak, mistrzu. – Cień spłaszczył się na wypolerowanym dębowym blacie na grubość papierka. – Ale złapałem tylko dwoje, mężczyznę i jedną z kobiet. Ta druga była… była zbyt…
– Zawiodłeś mnie. – Adept Mroku zareagował na wymówki cienia lekceważącym gestem.
– Ale, mistrzu, ona… – Protestująca zjawa zaczęła wyć, kilkakrotnie zmieniając kształt. Pod koniec leżała i pulsowała słabo, pozbawiona jakiejkolwiek postaci.
– Powiedziałem, że zawiodłeś mnie.
– Tak, mistrzu. – Cień ledwo miał siłę się odezwać.
– Daj mi tych dwoje, których złapałeś. – Pokazał zęby, gdy zjawa przypełzła do jego wyciągniętej dłoni. – Teraz zobaczymy, mój piękny nieprzyjacielu, co się da zrobić w sprawie pozbawienia cię siły w taki sposób, abyś nie trafił na mój trop.
Daru przemierzała labirynt zatłoczonych zakamarków biurowych, z których składał się wydział opieki społecznej. W jednej ręce trzymała wydruk komputerowy, a w drugiej kubek kawy, na którym spoczywał w niepewnej równowadze obwarzanek. Ominęła nadąsanego nastolatka nie spojrzawszy nawet na niego, pozdrowiła koleżankę zdawkowym mamrotem i spojrzała krzywym okiem na trzymaną w dłoni listę nazwisk i liczb. To chyba niemożliwe, żeby sytuacja aż tak się pogorszyła w ciągu weekendu. A może możliwe?
Skręciła do własnego, maleńkiego kąta przestrzeni biurowej, zgarnęła z krzesła stertę teczek z aktami osobowymi i zaczęła szukać miejsca, gdzie by je położyć – bez większej zresztą na to nadziei. Westchnęła i położyła je na podłodze obok pozostałych, chwyciła spadający obwarzanek, o którym tymczasem zapomniała, i rozlała kawę na spóźnione sprawozdanie.