– Ten pan został oddany pod kuratelę niejakiej Daru Sastri z miejskiej opieki społecznej.
– Aha. I co z tego?
– Skończymy pracę i może jutro do niej zajrzymy. Ten pan Tarin ma jakiś związek z naszym mordercą, a ja chciałabym zamienić kilka słów z nim i z jego przyjaciółką.
– Powinniśmy byli zatrzymać ich wtedy po południu.
Posterunkowy Patton zmarszczyła brwi.
– Tak, wiem. – Ciągle nie wiedziała, dlaczego pozwoliła wyjść tym dwóm bez podania nazwiska, bez niczego. Nie było to jej normalne zachowanie. Kątem oka zerknęła na Jacka. Nie było to normalne zachowanie żadnego z nich. – Chyba ten upał tak na nas podziałał.
– Naprawdę w to wierzysz?
Kobieta zaśmiała się niewesoło.
– Od tamtej nocy w Valley nie wiem już, w co wierzyć.
– Ja osobiście wierzę w to, co zawsze.
– Zawsze wierzyłeś w jednorożce?
– Jasne.
– Zapewne też w elfy i chochliki?
– Aha.
– W duchy, upiory i skaczące w nocy zmory?
Przez chwilę milczał, kiedy się odezwał, w jego głosie nie było już wesołości:
– To się rozumie samo przez się.
Siedzieli w milczeniu, patrząc, jak mija noc.
– Ale gdzie on jest, Evanie?
– Nie wiem, Pani. Nie potrafię go znaleźć.
– Czy on nie żyje?
– Nie. Wiedziałbym, gdyby nie żył…
Świat sprawiał wrażenie innego, niż powinien być. Roland z trudem otworzył oczy i natychmiast znów je zamknął, gdyż nawet ta odrobina światła wbijała mu kolce w mózg. Odkąd sięgał pamięcią, nie miał tak okropnego kaca; jego mózg był jak przepuszczony przez mikser, żelazna obręcz przyciskała mu żołądek do kręgosłupa i usilnie pragnął zwymiotować. Znowu. Zapach dawał jednoznacznie do zrozumienia, że raz już to zrobił. Gdyby tylko jego głowa przestała podskakiwać, może zdołałby…
Przypomniał sobie Ciemność, przerażenie i ból i zaczął przeraźliwie wyć, wymachując niezdarnie rękami i nogami.
– Mówiłem ci, że żyje.
Mocniejsze zaciśnięcie stalowego uchwytu, którym Roland był objęty w pasie, spowodowało napad histerii, ograniczając jego świat do walki o zaczerpnięcie tchu. Kiedy wydawało się, że nie grozi mu już natychmiastowe omdlenie, otworzył oczy.
Ziemia kołysała się w odległości jakichś czterech stóp od jego głowy, tuż poza zasięgiem wyciągniętych palców. W polu widzenia czasami pojawiała się jakaś rozmazana, brązowa plama i wyczerpany Roland zastanawiał się, co to było. Zebrawszy wszystkie siły, a nie miał ich zbyt wiele, zdołał odzyskać panowanie nad rękami w wystarczającym stopniu, by pchnąć to coś, co go ściskało. Nie ustąpiło, choć w dotyku było ciepłe i jakby sprężyste.
Znów się zacisnęło. Ręce Rolanda opadły, przed oczami zrobiło się żółto, potem pomarańczowo, a potem…
– Zabić zaraz! – zadudnił drugi głos, po którym rozległ się jakby huk pioruna. Po krótkim czasie, dzięki Bogu, ucisk się zmniejszył i Roland mógł wciągnąć do płuc wielkie hausty cuchnącego powietrza.
Kiedy przejaśniło mu się w oczach i odzyskał całkowicie zdolność widzenia, nagle poznał w rozmytej, brązowej plamie bosą i brudną stopę.
Trochę mniejsza od kajaka, pomyślał jak przez sen, kołysząc się w jedną i drugą stronę.
– Jezu! – Przerażenie dodało mu sił, by wykręcić głowę i spojrzeć w górę.
Olbrzym, który niósł go pod pachą, musiał mieć piętnaście stóp wzrostu. Jego idący obok towarzysz był trochę niższy. Obaj odziani byli w prymitywne tuniki bez rękawów, sporządzone z gnijących i śmierdzących skór.
Roland bił i kopał, a kiedy to nie pomagało, starał się wyślizgnąć z uchwytu. Wypłoszył mnóstwo much, które zerwały się znad skór, polatały w kółko i ponownie usiadły. Olbrzymi jednakże nie zwracali na niego uwagi. Rolanda opuściły siły. Głowa mu opadła, rzeczywistość ograniczyła się do skrawka ziemi, który kołysał się pod nim. Widząc, jak ścieżka ustępuje miejsca skałom, wyszeptał: – Zdaje mi się, że nie jestem już w Kansas. – Nie było to oryginalne, niemniej jedynie na to było go stać w obecnych okolicznościach. Odnosił wrażenie, że nie odczuwa już strachu – lęk opuścił go wraz z siłami. Czuł się jedynie odrętwiały – przypuszczał, że to się zmieni, kiedy tylko się dowie, czego ma się bać.
Olbrzymi brodzili w stertach rozkładających się odpadków, unosząca się woń sprawiła, że Roland dostał skurczów żołądka. Znów zaczął wymiotować. Okazało się to zbyt wielkim wysiłkiem dla jego niedotlenionego organizmu i ponownie pogrążył się w nieświadomości.
Ocknął się kilka minut później, gdy wylądował niezgrabnie na miękkim, uginającym się stosie, w którym wyczuł jednak twarde części. Uwierały go w posiniaczone boki. Było to najlepsze miejsce do odpoczynku, na jakie kiedykolwiek natrafił. Kiedy tak leżał i rozkoszował się możliwością swobodnego oddychania, nawet smród mu nie przeszkadzał. Zupełnie niczego nie widział, w uszach dzwoniło mu głośno, ale mimo to nie czuł się tak dobrze od – wspomnieniami czym prędzej ominął Ciemność – wielu godzin. Nagle rozbłysło światło i bez ruszania się z miejsca ujrzał stojącego w odległości około dziesięciu stóp jednego z olbrzymów, którego cień tańczył na stercie błyszczących w blasku ognia przedmiotów. W rękach trzymał gitarę Rolanda, która w porównaniu z jego rozmiarami wyglądała jak zabawka.
Roland drgnął i spróbował się podnieść. Jego ręka przebiła oparcie z mokrym odgłosem i zapadła się w głąb jamy wypełnionej czymś, co w dotyku przypominało ryżowy pudding – tylko że ziarnka ryżu się ruszały. Uciekając spiesznie do tyłu, dopóki kolanami nie dotknął skały, Roland spojrzał ze zgrozą na to, na czym leżał. Większość trupów uległa rozkładowi w stopniu uniemożliwiającym rozpoznanie, brzęczenie było dziełem niezliczonej ilości much, klatka piersiowa, do której wpadła mu ręka, poruszała się. Biorąc pod uwagę obecność much, nawet mimo słabego oświetlenia, nie trzeba było geniusza, żeby się domyślić, dlaczego.
Jedynie odraza do trupów powstrzymała Rolanda od zareagowania odrazą na obecność robaków. Choć miał wielką ochotę biegać w kółko i wrzeszczeć: „Zabierzcie je ode mnie! Zabierzcie je ode mnie!”, otrzepał tylko rękę i przykląkł z oczami rozszerzonymi z przerażenia.
Jedyny nieboszczyk, jakiego widział Roland – podobnie jak większość jego pokolenia w tej części świata – leżał na marach niczym woskowa kukła, nie sprawiając wrażenia, że kiedykolwiek żył. Te trupy były jednocześnie mniej i bardziej realne; jedyne posiadane przez Rolanda wiadomości na temat postępowania z nimi pochodziły z filmów, o których wolałby raczej nie pamiętać. Tym niemniej nie sposób było tej sytuacji pomylić z filmem ani nawet z koszmarem. Ani kino, ani senne mary nie były w takim stopniu bezpośrednie. Coś go boleśnie ugniatało w kolano. Przesunął się na bok i spuścił oczy. Zgniótł swoim ciężarem trzy czwarte palca nieboszczyka, odsłaniając lśniący staw. Roland zaczął się trząść w nieopanowany sposób i czuł, jak w głębi trzewi wzbiera w nim wrzask.
– Na twoim miejscu nie krzyczałbym. – Jeden z trupów poruszał szczęką, lecz jego głos był głosem Mroku. – Przypomnij tylko tym dwóm o swojej obecności, a mogą zdecydować się na wcześniejszy lunch.
Roland załkał, lecz był to jedyny dźwięk, jaki wydał. Obejrzał się przez ramię. Jeden olbrzym nadal dorzucał do ognia, drugi zaś grzebał w rupieciach pod przeciwległą ścianą groty.
– Stąd jest wyjście – ciągnął Mrok. – Wystarczy mnie wezwać. Poproś mnie o pomoc, a zabiorę cię do domu. – Wargi pożyczonych ust nie były zdolne do śmiechu, lecz Roland usłyszał rozbawienie w głosie Adepta Mroku, który dodał: – Nie czekaj za długo.
– Czekaj za długo – powtórzył słabym głosem Roland, gdy nieboszczyk zamilkł. Umysł Rolanda chwiał się na granicy obłędu. Spoglądał w czarną czeluść z uczuciem bliskim niecierpliwego oczekiwania.
Tak właśnie, zrezygnuj, szydził cichy głos w jego głowie. Wybierz łatwe rozwiązanie, jak zawsze powiada wuj Tony.
Kusiła go możliwość ucieczki. Cofnął się jednak. Jeszcze czego. Zmusił się do znieruchomienia. Ci faceci są nieżywi. Nie mogą mnie skrzywdzić. A gdyby spróbowali, wystarczy jedno dobre pchnięcie, żeby rozpadli się na kawałki. Odważne słowa, nawet jeśli nie wierzył w nie całkowicie. Jego nadmiernie wybujała wyobraźnia bez przerwy ożywiała makabryczne szczątki. On chce, żebym był zbyt przerażony, aby myśleć, pragnie, żeby jedynym moim wyjściem było wezwanie go na pomoc. Cóż, może sobie… Oderwał się od myślenia o Ciemności – to doprowadzi go do załamania – i wrócił do naglącego problemu, jak wymknąć się olbrzymom. Adept Mroku w pewnym sensie wyświadczył mu przysługę, bo strach, jaki wzbudzała w nim Ciemność, był tak wielki, iż nie pozostawiał wiele miejsca na ziemskie lęki. Kiedy Roland skupił się na kwestii przeżycia, uznał, że jakoś sobie poradzi.