Gdyby astralna postać Evana mogła westchnąć, uczyniłaby to podczas zataczania coraz szerszych kręgów, których środkiem było Eaton Centrę. Choć w postaci bezcielesnej Evan nie mógł niczego zrobić, bez trudu zauważył pozostałości mocy – Adept Mroku nie próbował ich ukryć. Teraz wiedział już, co się stało z Rolandem, ale nadal nie miał pojęcia, gdzie on jest. Po jakimś czasie go znajdzie, czas był jednak jedyną rzeczą, jakiej mu brakowało, jeśli chciał udaremnić zamiary Ciemności, zanim nadejdzie noc Letniego Przesilenia.
Wiedząc, iż na jednej szali leżało życie Rolanda, na drugiej zaś wszystkich innych ludzi na świecie, Evan mógł podjąć tylko jedną decyzję – Ciemność bezwzględnie trzeba było powstrzymać. Gdyby mu się nie powiodło, Roland nie byłby w gorszym położeniu niż reszta ludzi. Gdyby mu się udało i Roland nadal by żył, zdołałby go odnaleźć. Miał nadzieję, że Roland będzie jeszcze wtedy chciał żyć.
Tymczasem w mieszkaniu Rebeki Tom wskoczył Adeptowi na kolana i trącił go łebkiem w zmarszczkę pomiędzy dżinsami a podkoszulkiem. Brak reakcji najwyraźniej rozzłościł kota, który przysiadł, wymachując gniewnie ogonem. Wczepił pazury głęboko w spodnie Evana, delikatnie powęszył i parsknął. Z uszami położonymi na płask zeskoczył na podłogę, pomaszerował w stronę okna i zatrzymał się na parapecie, by wyrazić swe zdanie wymownym miauknięciem. Następnie znów parsknął i zeskoczył, znikając z oczu.
Roland nie przestawał biec, z wyjątkiem przerw, gdy skurcze żołądka zmuszały go do osunięcia się na kolana i wyrzucania z siebie gorzkiej żółci na leśną ściółkę. Uciekał najdalej, jak mógł, od grozy tego, co ujrzał na polanie. Nie widział, przez co przeskakuje, z czym się zderza, przez co się przedziera; przed oczami tańczyły mu tylko wizje olbrzymów, trupów i dzieci upieczonych na kolor brązowej grzanki.
Kiedy w końcu upadł, nie mając już sił, by wstać, obrazy te osaczały go i pragnął tylko jednego.
Chcę do domu.
Nie obchodzi mnie cena. Chcę do domu.
Nie mogę już tego znieść.
Nic się nie stało. Najwyraźniej Mrok pragnął, by przyznał się do porażki.
Z jego krtani wydobyło się udręczone, zdławione łkanie, szloch, który rozdzierał gardło. Wreszcie zdołał zaczerpnąć tchu wystarczająco głęboko, by wykrztusić słowa.
– Chcę…! – krzyknął.
– A cóż my tu mamy?
Głos był ciepły i głęboki. Przyjaźnie przeciągał zgłoski i był tak odległy od wszystkiego, co przydarzyło się Rolandowi, że przylgnął doń z całych sił.
– Całyś jest, młodzieńcze?
– Ja… – Roland z wysiłkiem podniósł się na łokciu i ujrzał nad sobą zatroskaną mordę wielkiego, brązowego niedźwiedzia. Wielkiego, brązowego niedźwiedzia, który był ubrany w farmerki, a na szyi miał zawiązaną chustkę w groszki. – Ja – powtórzył słabym głosem i zemdlał.
Rozdział dziesiąty
– Kiedy tylko skończysz jeść, tato odprowadzi cię do skraju lasu.
– Ja też! Ja też! – Niedźwiedziątko uderzało łyżką w drewnianą miseczkę z owsianką i prawie rozlało mleko.
Roland pochwycił kubek i odsunął go w bezpieczne miejsce. W podziękowaniu mama niedźwiedzica posłała mu uśmiech, który Roland postarał się odebrać w zgodzie z duchem, w jakim został ofiarowany, nie zważając na paszczę pełną wyszczerzonych, ostrych zębów. Zresztą nie sądził, aby ze strony tych niedźwiedzi groziło mu jakieś niebezpieczeństwo; od chwili, gdy tata niedźwiedź przyniósł go do chaty, okazywały mu jedynie serdeczność.
– Nie, dziękuję. – Odmówił kolejnej porcji owsianki. Wszystkie miski, nawet niedźwiedziątka, mieściły nieprzyzwoite ilości jedzenia, a Roland w obawie przed urażeniem kucharki zjadł wszystko, co mu podano.
Mama niedźwiedzica pokiwała głową.
– Jesz tak mało, że i wiewiórka nie wyżywiłaby się tym – skarciła go, stukając pazurami w porysowany blat stołu. – Nie upłynie dziesięć minut, jak padniesz z głodu na szlaku.
– Dałabyś spokój bardowi, mamo – mruknął tata niedźwiedź, podnosząc swą miskę i wylizując do czysta. – Wie, kiedy najadł się do syta. A skoro nie zamierzasz dokończyć tego plastra miodu…
– Proszę bardzo. – Roland podał mu kawał plastra i patrzył, jak tata niedźwiedź w krótkiej chwili pożera około funta miodu. Zdumiewające, do czego można się przyzwyczaić, pomyślał. Kiedy ocknął się utulony w łóżeczku niedźwiedziątka i ujrzał mamę niedźwiedzicę, która kładła mu na czole zimny kompres, załkał i skulił się, widząc coś, co wydawało mu się kolejnym odcinkiem koszmaru. Mama jednak nadal wycierała mu twarz i mruczała słowa otuchy szorstkim głosem. Wreszcie kiedy przekonał się, że jest bezpieczny, wybuchnął płaczem.
Niedźwiedzica tuliła go w objęciach i głaskała po plecach, mając na uwadze swoją siłę i jego wątłość. Wycieńczony przerażeniem Roland usnął.
Wkrótce został wyrwany ze snu przez niedźwiedziątko, które wetknęło mu zimny nos do prawego ucha. Jego krzyk sprawił, że niedźwiedziątko się rozbeczało, przybiegła mama niedźwiedzica i wszystko zakończyło się zwyczajną domową sceną.
– Nie ma nic lepszego niż mała przekąska między śniadaniem i obiadem. – Tata niedźwiedź wstał od stołu i czknął z zadowolenia. – Przed tobą długa droga, panie bardzie, więc lepiej ruszajmy.
– Nie wiem, jak wam dziękować – zaczął Roland, gdy cała rodzina odprowadziła go do progu. Zarzucił harfę na ramię i wziął do ręki gitarę. – Ocaliliście mi życie. – Poczuł, że coś go ściska w gardle i był niebezpiecznie bliski płaczu. – Nie mam jak wam się odwdzięczyć.
– Bzdura. – Mama niedźwiedzica klepnęła go w plecy i omal nie przewróciła na kolana. – Bardowie są kimś szczególnym. To samo zrobilibyśmy dla każdego z nich. – Uśmiechając się życzliwie, podała tacie niedźwiedziowi kapelusz. – Jakie to jednak szczęście, że tato usłyszał wołanie twoich instrumentów, bo inaczej pomyślałby, że jesteś jakimś biednym zwierzątkiem, które błąka się po okolicy. Ano, wtedy zapewne nie dożyłbyś południa.
– Tak. – Roland pogładził wolną ręką gładką ramę harfy. – Wiem o tym. – Z dzikiego biegu przez zarośla pozostało mu w pamięci jedynie przerażenie – przypuszczał, że Cierpliwość i harfa mogły grać Bitewny hymn Republiki – jednakże bardzo dobrze pamiętał, co spowodowało jego paniczną ucieczkę. Wiedział, że wspomnienie to będzie mu towarzyszyć aż do śmierci.
Tata niedźwiedź oderwał zapłakane niedźwiedziątko od swojej nogi, podał je matce i wypchnął Rolanda za drzwi.
– Serce mi się kraje, kiedy widzę, jak maleństwo szlocha – zwierzył mu się podczas spaceru przez polanę otaczającą chatkę. – Ale las jest dla niego zbyt niebezpieczny. A ty – wyprostował się i spojrzał na Rolanda z góry – masz szczęście, że jestem z tobą. A tak, tak. – Wrócił do swej zwykłej postawy i odsunął z drogi młody pęd, gdy znaleźli się w cieniu pierwszych drzew. – Strzeż się szponów jak kły i tnących szczęk stworów, które żyją w tym lesie.
– Dżabbersmoków – mruknął Roland.
– Ależ tak właśnie. Mama ci o nich opowiedziała?
– Nie. – Roland ścisnął mocniej futerał Cierpliwości i uważnie unikał spoglądania w głęboki mrok, który gromadził się pod pewnymi drzewami. – Wydaje mi się, że zaczynam rozumieć ten świat.
Pani Ruth uderzyła o brzeg pojemnika na śmieci gazetą, z której wyleciało nadgryzione ciastko z wiśniami i ogryzek jabłka.
– Ludzie powinni mieć więcej szacunku – rzekła, patrząc złym okiem na wilgotną, lepką plamę. Zwykle zabierała prasę wcześnie rano, unikając w ten sposób śmieci, lecz było to wczesnopopołudniowe wydanie gazety i sądząc z tego, co zdążyła już zauważyć, koniecznie musiała ją przeczytać. – Fuj. Zęby wyrzucać odpadki na moją gazetę! – Zmierzyła wrogim spojrzeniem mijającą ją w pośpiechu młodą kobietę. – Pytam cię, dlaczego ludzie nie poświęcają czasu na prawidłowe odżywianie się? Problemy żołądkowe. Zapamiętaj me słowa, wszystkich czekają problemy żołądkowe.
Młoda kobieta spuściła oczy i przyspieszyła nieco kroku. Nie miała czasu na słuchanie bezdomnych, starych wariatek.