– Powodzenia, panie bardzie. – Tata niedźwiedź ostrożnie klepnął go po plecach.
Roland oparł się o najbliższe drzewo i zdołał utrzymać się na nogach.
– Jak mam wam dziękować za wszystko, co dla mnie zrobiliście…
– Taki tam drobiazg. – Olbrzymi niedźwiedź sprawiał wrażenie zażenowanego. – Ułóż tylko kiedyś o nas piosenkę.
– Tak zrobię. – Roland skinął głową. – Możesz na to liczyć. – Stał przez jakiś czas, patrząc, jak tata niedźwiedź wraca do chatki – do mamy niedźwiedzicy, niedźwiedziątka i złotowłosej dziewczynki, która się jeszcze nie pojawiła. Następnie Roland wszedł na otwartą przestrzeń prerii.
Droga była łatwa i z wdzięcznością przyspieszył kroku. Trawa, której źdźbła niemal niczym się od siebie nie różniły, dochodziła mu mniej więcej do kostek i ciągnęła się jak okiem sięgnąć w każdym kierunku. Ciężar lasu zsunął się z barków Rolanda niczym niepotrzebny płaszcz. Mężczyzna zostawił go bez wahania, pozwalając słońcu otulić wspomnienia miękką kołdrą światła. Podczas wędrówki przestał myśleć, zranione zakamarki jego umysłu nasiąkały grzejącym i kojącym upałem.
Kiedy las zniknął za wzniesieniem, Roland usiadł i zjadł drugie śniadanie, jakie zapakowała mu mama niedźwiedzica. Potem wstał i poszedł dalej, wciąż w upalnym słońcu, ciągnąc za sobą długi cień.
Z otumanienia wyrwał go ból nosa. Delikatnie dotknął twarzy i zaklął. Wiedział, że ma podrażnioną i mocno zaczerwienioną skórę. Zmrużył oczy i spojrzał na przedramiona, które właśnie zaczynały go palić.
– Mogłem się domyślić – mruknął. – Wszystko ma tu swą cenę. – Wróciwszy już całkowicie na ziemię, westchnął i uczynił jedyne, co można było – poszedł dalej. Po przejściu bardzo krótkiego odcinka zdał sobie sprawę, że cena jest wyższa, niż sądził. Nigdzie nie widział wody, a nagle poczuł się strasznie spragniony. – Idź za słońcem, a wszystko się dobrze ułoży – zadrwił, oblizując wyschnięte wargi. – Dla kogo dobrze się ułoży? – Przy każdym kroku czuł, jak słońce wypija z niego wilgoć. Miód i biszkopty leżały kamieniem na żołądku, a słodki posmak potęgował jego pragnienie.
Stał w równej odległości od obu katedr, rozkoszując się sposobem, w jaki jego obecność niweczyła wszelki wywierany przez nie dobry wpływ. Stanowiły symbole Światłości, jednak w walce z nim nie miały żadnych szans, bo on był fragmentem żywej Ciemności. Oparty o mur przed wejściem do sklepu, czekał na trzecią osobę spośród przyjaciół swego wroga. Jego słudze nie udało się zdobyć jej odbicia, ale to nie miało znaczenia, ponieważ obrazy pozostałych dwojga zawierały jej wizerunek.
– Rebecca – wyszeptał imię dziewczyny i zastanowił się nad swymi informacjami. Gdyby była tylko niewinna, jej zgładzenie sprawiłoby mu wielką rozkosz, jednakże była także niedorozwinięta i to ją ocaliło. Cóż to za przyjemność, gdy ofiara pozostaje nieświadoma? Nie, zniszczy delikatną strukturę jej świata, zakłóci równowagę niezbędną do przeżycia i odeśle zrozpaczoną i spłakaną w objęcia Światłości jako kolejny ciężar i kłopot.
Na jego twarz wypełzł powolny uśmiech, gdy pomyślał o Adepcie Światłości tak okrutnie zaplątanym w sidła nadzwyczaj zawiłego dylematu. Jeśli wyjdzie na ulicę, ludzie, na których ponoć tak bardzo mu zależy, będą krzywdzeni, wykorzystywani i wypaczani przez pożądanie Światłości, pożądanie samego Adepta. Jeśli zaś zostanie w domu, utrudni mu to poszukiwania. Nie uniemożliwi, lecz z pewnością zmniejszy ich skuteczność.
– Jestem genialny – mruknął i wyprostował się, zauważywszy nadchodzącą zdobycz.
Rebecca zaglądała do każdej witryny lombardu, ponieważ leżało to w jej naturze, lecz prawie nie widziała klejnotów, które skrzyły się wesoło w popołudniowym słońcu, próbując zwrócić na siebie uwagę. Ciemność przegnała gdzieś Rolanda, nie miała więc serca do błyskotek. Doszła do ostatniego okna i zmarszczyła brwi. Czegoś jej brakowało. Jej uwagę przyciągnął zegarek z dwoma wielkimi szmaragdami. Powiedział jej, że jest dwie po trzeciej.
Po trzeciej.
Co się stało z dzwonami?
Serce zaczęło Rebecce bić mocno jak zawsze, gdy działo się coś złego.
Co się stało z dzwonami?
Trzy minuty po trzeciej, twierdził zegarek.
Cztery minuty.
Pięć minut.
Co się stało z dzwonami?
Nie mogąc już tego znieść, odwróciła się raptownie i spojrzała z rosnącą paniką na jedną wieżę i na drugą.
– Zadzwońcie – błagała. – Zadzwońcie.
Adept Mroku poczuł, że dzwony wymykają mu się z rąk. Zacisnął dłoń. Zadrżały.
– To niemożliwe – warknął.
Powoli, stopniowo dzwony uwalniały się spod jego wpływu. Walczył z nimi, lecz nie mógł ich zatrzymać, i kiedy zaczęły bić, biły też w niego, dzwoniąc mu w głowie, hucząc i rozbrzmiewając, aż zaczął krzyczeć i bezskutecznie przyciskał dłonie do uszu. Poczuł, jak upada broń wymierzona w nieprzyjaciela, i wiedział, że wróg to również czuje. Uciekł, nieomal wrzeszcząc z bezsilnej złości.
Rebecca westchnęła z ulgą, gdy życie znów się potoczyło codziennym torem. Zegarek na wystawie lombardu musiał się pomylić.
Wraz z zachodem słońca powietrze oziębiło się, i ciepło dnia szybko się rozproszyło. Roland, ubrany w mocno zniszczony podkoszulek, zadygotał i stojąc na niezbyt pewnych nogach, spojrzał nieprzyjaznym wzrokiem na zachodzące słońce. Nie miał pojęcia, od jak dawna szedł w stronę szarego wzniesienia w oddali, lecz nie sądził, żeby się do niego zbliżył. Nagle nogi ugięły się pod nim i mężczyzna siadł ciężko na trawie.
To śmieszne, pomyślał, przełykając krew. Podczas upadku przygryzł sobie język i był nieprzytomnie wdzięczny nawet za tę odrobinę wilgoci. Jest dopiero siódma. Opuściłem domek niedźwiedzi o jedenastej. Zaledwie osiem godzin. Niemożliwe, żeby tak chciało mi się pić. Tak jednak było. Był spragniony, zmęczony, spalony słońcem i zziębnięty.
Słońce schowało się za horyzontem i temperatura znów spadła o kilka stopni. Skulony Roland rozmyślał o przyjemnościach, jakie czekają go w nocy. Wilkołaki. Wampiry. Upiory. Stado spłoszonych smoków. To, iż nie widział żadnych zwierząt, nie świadczyło o tym, że ich tu nie ma. A w tej okolicy wychodzą zapewne po zmroku. Oczywiście najpierw musiałbym przeżyć na zimnie wystarczająco długo, by mogły mnie pożreć.
Popatrzył w niebo i znów zadygotał, jednakże tym razem nie z chłodu. Wszędzie dookoła z nieba spływała kurtyna niczym nie zmąconej czerni. Siedząc samotnie w ciemności, odnosił wrażenie, że jest jedyną żywą istotą, jaka została na świecie, że samo istnienie kończy się tuż za czubkami palców jego wyciągniętej ręki. Od wybuchnięcia szlochem powstrzymywał go jedynie dodający otuchy ciężar gitary opartej o jego nogę i harfy wciśniętej pod pachę. Gdyby słońce zostawiło mu dość wilgoci na łzy, zacząłby płakać.
Wreszcie spuścił głowę i usnął ze zmęczenia.
Obudziła go harfa, która wysłała w mrok nocy śpiewną nutę. Roland gwałtownie podniósł głowę i przez chwilę zastanawiał się, gdzie jest. Gdy przypomniał sobie, jęknął. Wszystkie okropne przeżycia nie były snem.
Podczas jego snu wstał księżyc w pełni i świecił wysoko na bezgwiezdnym niebie. Każde źdźbło trawy na tej pozornie nie kończącej się prerii było wyraźnie widoczne, obwiedzione srebrem na tle maleńkiego, doskonałego cienia. Gdy wytężył wzrok, wydawało mu się, że dostrzega cień wzniesienia, ku któremu szedł.
W oddali rozległ się grzmot. Nadciągał coraz głośniej i mocniej. – Zaczekajcie! – Roland zerwał się na nogi. Miał oczy rozszerzone ze strachu i przyspieszony oddech. – To nie grzmot, to…
Z ciemności wyłonił się z dudnieniem podwójny szereg jeźdźców; gdy pędzili ku niemu, ich zdobione srebrem zbroje i końska uprząż płonęły w świetle księżyca. Roland stał sparaliżowany, gdy mknęli ku niemu, aż w ostatniej chwili, kiedy nie widział i nie słyszał niczego prócz jeźdźców i ich rumaków, szeregi rozdzieliły się i okrążyły go z obu stron. Teraz kontynuowały swój szalony galop wokół niego.
Jeżeli wychowany w mieście Roland mógł to stwierdzić, zwierzęta były normalnymi końmi i w związku z tym normalnie go przerażały dzikimi oczami, błyszczącymi kopytami i wielkimi zębami. Nie wiedział jednak, co się kryje pod fantastycznymi zbrojami, w jakie odziani byli jeźdźcy. Jedynie dwie ręce, dwie nogi i głowę mógł przyjąć za pewnik.