– Dobra, jeżeli się znowu odezwie, powiedz jej, że spróbuję tam dojechać, a jak mnie nie będzie, to kogoś przyślę. Zadzwonisz do sądu i potwierdzisz godzinę posiedzenia?

– Zaraz się tym zajmę. Ale Mickey, kiedy zamierzasz jej powiedzieć, że to ostatni raz?

– Nie wiem. Może dzisiaj. Coś jeszcze?

– A nie dosyć jak na jeden dzień?

– Chyba wystarczy.

Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę o moim planie zajęć na resztę tygodnia. Otworzyłem laptopa na składanym blacie, żeby się upewnić, czy mój kalendarz zgadza się z terminami zapisanymi u Lorny. Miałem dwie poranne rozprawy w sądzie, a w czwartek całodzienny proces. Same sprawy o narkotyki z południa miasta. Mój chleb powszedni. Pod koniec rozmowy obiecałem, że zadzwonię do niej zaraz po posiedzeniu w Van Nuys i dam jej znać, jaki wpływ może mieć sprawa Rouleta na mój harmonogram.

– Jeszcze jedno – dodałem. – Mówiłaś, że firma, w której pracuje Roulet, zajmuje się wyłącznie ekskluzywnymi nieruchomościami, tak?

– Tak. We wszystkich umowach z archiwum, w których figurował jego podpis, były siedmiocyfrowe kwoty. W paru nawet ośmiocyfrowe. Holmby Hills, Bel – Air, tylko takie okolice.

Skinąłem głową, myśląc, że ze względu na swój status Roulet może być obiektem zainteresowania mediów.

– Daj cynk Trójnogowi – zaproponowałem.

– Jesteś pewien?

– Tak, może uda się na tym skorzystać.

– Zrobi się.

– Pogadamy później.

Gdy zamykałem telefon, Earl wjechał na autostradę Antelope Valley i ruszyliśmy na południe. Było dość wcześnie i uznałem, że bez problemu zdążymy do Van Nuys na jedenastą, gdy Roulet miał się stawić przed obliczem sądu. Zadzwoniłem do Fernanda Valenzueli, żeby go o tym poinformować.

– Bardzo dobrze – oznajmił poręczyciel. – Będę czekał.

Zobaczyłem dwa motocykle mijające mój samochód. Obaj motocykliści byli ubrani w czarne skórzane kurtki z naszytą na plecach czaszką w aureoli.

– Coś jeszcze? – spytałem.

– Tak, powinieneś chyba o czymś wiedzieć – odrzekł Valenzuela.

– Kiedy jeszcze raz sprawdzałem w sądzie godzinę posiedzenia, dowiedziałem się, że do sprawy wyznaczono Maggie McPershing. Nie wiem, czy to dla ciebie problem, czy nie.

Tak się składało, że Maggie McPershing, czyli Margaret McPherson, była jednym z najsurowszych zastępców prokuratora okręgowego pracujących w sądzie w Van Nuys i działała z precyzją i niszczycielską siłą rakiety średniego zasięgu. Tak się również składało, że była moją pierwszą eksżoną.

– Dla mnie żaden – odparłem bez wahania. – To ona będzie miała problem.

Oskarżony ma prawo wyboru adwokata. Jeżeli między obrońcą a oskarżycielem występuje konflikt interesów, wycofać musi się prokurator. Wiedziałem, że Maggie obarczy mnie odpowiedzialnością za utratę szansy prowadzenia nieźle zapowiadającej się sprawy, ale nic nie mogłem na to poradzić. Już się tak nieraz zdarzało. Wciąż miałem w laptopie wniosek o odsunięcie prokuratora z poprzedniej sprawy, w której przecięły się nasze drogi. W razie potrzeby wystarczyło tylko zmienić nazwisko oskarżonego i wydrukować. Jeden ruch i Maggie znika ze sceny.

Dwa motocykle znalazły się teraz przed nami. Odwróciłem się i spojrzałem przez tylną szybę. Za nami jechały jeszcze trzy harleye.

– Wiesz chyba, co to znaczy – powiedziałem do telefonu.

– Nie, co?

– Będzie chciała skasować kaucję. Zawsze tak robi w przestępstwach przeciwko kobietom.

– Cholera, i może się jej udać? Stary, liczę na ładną sumkę.

– Nie wiem. Mówiłeś, że facet ma ustawioną rodzinę i CC. Dobbsa. Postaram się to wykorzystać. Zobaczymy.

– Cholera.

Valenzuela już widział znikające za horyzontem wielkie pieniądze.

– Do zobaczenia na miejscu, Val.

Zamknąłem komórkę i spojrzałem na Earla.

– Jak długo już mamy eskortę? – zapytałem.

– Dopiero się zjawili – powiedział Earl. – Mam coś zrobić?

– Najpierw zobaczymy, o co im…

Nie musiałem kończyć zdania. Jeden z motocyklistów z tyłu zrównał się z lincolnem i dał nam znak, żebyśmy skręcili w najbliższy zjazd prowadzący do parku Vasquez Rocks. Poznałem w nim Teddy'ego Vogla, mojego byłego klienta i najważniejszego z „Road Saints”, który nigdy nie trafił za kratki. Fizycznie też był chyba najpotężniejszy w gangu. Ważył co najmniej sto pięćdziesiąt kilo i wyglądał jak gruby dzieciak siedzący na motorze młodszego brata.

– Zjedź, Earl – powiedziałem. – Zobaczymy, o co mu chodzi.

Zatrzymaliśmy się na parkingu obok ostrych skał nazwanych na pamiątkę bandyty, który ukrywał się w nich sto lat temu. Na jednym z najwyższych występów skalnych dwoje ludzi urządziło sobie piknik. Pomyślałem, że nie czułbym się najlepiej, jedząc kanapkę w tak niebezpiecznym miejscu i tak niewygodnej pozycji.

Gdy Teddy Vogel podszedł do samochodu, odkręciłem okno.

Czterej pozostali wyłączyli silniki, ale nie zsiadali z motocykli. Vogel pochylił się i oparł masywne przedramię na krawędzi okna. Poczułem, jak auto przechyla się na bok o kilka centymetrów.

– Jak leci, mecenasie? – zapytał.

– Wspaniale, Ted – odrzekłem, nie używając jego przydomku.

„Road Saints” nazywali swojego herszta Misiek.

– Gdzie się podziała twoja kitka?

– Nie podobała się paru osobom, więc obciąłem.

– Przysięgłym, co? Pewnie sami sztywniacy.

– O co chodzi, Ted?

– Dzwonił do mnie Hardziel z pudła w Lancaster. Mówił, że jedziesz na południe i że mogę cię złapać w drodze. Podobno przeciągasz jego sprawę i weźmiesz się do roboty, dopiero jak dostaniesz kasę. To prawda, mecenasie?

Powiedział to normalnym tonem. Ani w głosie, ani w słowach nie wyczuwało się groźby. I nie czułem się zagrożony. Dwa lata temu Voglowi postawiono zarzut czynnej napaści i porwania, ale udało mi się wytargować zwykłe zakłócenie spokoju. Misiek prowadził należący do „Saints” klub ze striptizem przy Sepulveda w Van Nuys.

Aresztowano go, kiedy się dowiedział, że jedna z jego najbardziej dochodowych tancerek rzuciła pracę i przeniosła się do konkurencji naprzeciwko. Vogel poszedł na drugą stronę ulicy, ściągnął dziewczynę ze sceny i zaniósł z powrotem do swojego klubu. Tancerka była naga. Policję zawiadomił mijający ich kierowca. Ta sprawa była jednym z moich lepszych występów i Vogel dobrze o tym wiedział. Miał do mnie słabość.

– Mniej więcej prawda – powiedziałem. – Żyję z tej pracy. Jeżeli Casey chce, żebym dla niego pracował, musi mi płacić.

– W grudniu dostałeś pięć kawałków – przypomniał mi Vogel.

– Dawno ich nie ma, Ted. Ponad połowa poszła na eksperta, który ma rozwalić oskarżenie. Resztę wziąłem ja, ale już odpracowałem te godziny. Jeżeli mam iść na proces, muszę napełnić bak.

– Chcesz jeszcze pięć?

– Nie, potrzebuję dziesięciu. Powiedziałem o tym Hardzielowi w zeszłym tygodniu. Proces będzie trwał trzy dni, a eksperta przywożę z Kodaka z Nowego Jorku. Muszę mu zapłacić, na dodatek facet chce lecieć pierwszą klasą i zamieszkać w Chateau Marmont.

Wydaje mu się, że będzie pił w barze z gwiazdami filmowymi. Najtańsze pokoje kosztują cztery stówy za dobę.

– Dobijasz mnie, mecenasie. Co się stało z twoim hasłem z książki telefonicznej? „Niska wiarygodność dowodów za niską cenę”.

Dziesięć kawałków to ma być niska cena?

– Podobało mi się to hasło. Przyciągnęło masę klientów. Ale korporacja miała na ten temat inne zdanie i kazała mi je zmienić. Dziesięć to ostateczna cena, Ted, i zapewniam cię, że niska. Jeżeli nie możesz albo nie chcesz zapłacić, jeszcze dziś wypisuję papiery. Wycofuję się ze sprawy i Casey może sobie brać obrońcę z urzędu.

Przekażę mu wszystko, co mam. Tylko że obrońca z urzędu pewnie nie będzie miał funduszy na eksperta fotograficznego.

Vogel zmienił pozycję przy oknie, a samochód zadygotał pod ciężarem jego masywnego ciała.

– Nie, nie, chcemy ciebie. Hardziel jest dla nas ważny, rozumiesz? Ma wyjść i wracać do roboty.

Patrzyłem, jak sięga do wewnętrznej kieszeni kamizelki. Miał tak mięsistą dłoń, że kostki wydawały się wklęsłe. Pojawiła się w niej gruba koperta, którą mi podał.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: