– Co i od kogo? – spytał prokurator bez żadnej kąśliwości, ale za to z naciskiem, kiedy w głośnym myśleniu doszłam do tego miejsca.

– A bo ja wiem? Zaraz, niech się zastanowię…

Ścisłych kontaktów filatelistycznych nie utrzymywałam właściwie z nikim, czasem tam parę słów w klubie albo w sklepie, małe spotkanko czy wizyta, w najmniejszym stopniu nie zaliczałam się do poważnych kolekcjonerów, zdarzało mi się najwyżej szukać usilnie jakiejś drobnostki… no, jeśli drobnostką można nazwać bułgarski bloczek numer 105… A, zaraz! Czy to nie przy tym bloczku…?

Znów zaczęłam myśleć na głos.

Był taki facet, zapewne nie jeden, ale ja się natknęłam akurat na jednego, który więcej sprzedawał niż zbierał. Handlował tym w ogóle, uczciwie, bez żadnego oszustwa, zarabiał na pośrednictwie skromnie i bez przesady, szukał dla mnie tego cholernego bloczka, nie do zdobycia nigdzie w Europie, a pytałam w Niemczech, w Danii, we Francji, w Anglii, nawet Gibbons nie miał…! Nie, zaraz, niech tu nie popadam w emocje. I chyba właśnie ten facet napomknął w którymś sklepie coś o drobnych zbieraczach, zdolnych do ukrywania rarytasów, jak na przykład, jakiś tam w Mławie albo w Bolesławcu…

– Jak się ten gość nazywał i który to był sklep? – spytał urzędowo nadkomisarz.

– Co do nazwiska, w życiu go nie słyszałam, więc nawet nie mam co sobie przypominać. W sklepie pytałam o niego per „ten pan”. A sklep…? Diabli wiedzą…

Zawahałam się. W oczach mi nagle stanęło, że był to sklep przy Bagateli, w dodatku mówiło się nie tylko o znaczkach, także o numizmatach, w dodatku jeszcze gorzej, dostałam tam spod lady rzadkie 100 złotych z ochroną środowiska. Do licha, a w liście Grażynki przeczytałam, że gadam, co mi ślina na język przyniesie i bez żadnego zastanowienia robię ludziom nieprzyjemności…

Gdyby nie ten cholerny list, rąbnęłabym Bagatelą, teraz mnie zatrzymało. Trochę taktu, do licha, nie walić donosami na prawo i na lewo, co ci ludzie są winni, że jakiś łobuz trzasnął Weronikę! Niechże się opanuję!

– Nie wiem – powiedziałam z troską, szczerze zmartwiona, bo ogólnie powodów mi nie brakowało. – Nie pamiętam. Bywałam w różnych, na Wiejskiej, na Hożej, na Bagateli, na Starym Mieście, gdzie popadło. Mogłam go spotykać wszędzie. Ale chodzi mi po umyśle coś innego, niewyraźnie, bo niewyraźnie, ale chodzi. Numizmaty. Pod szubienicą nie zdołam tego porządnie powtórzyć, niemniej jednak gotowa jestem przysięgać, że o monetach była mowa, jakaś sensacyjka w powietrzu drżała, ktoś coś posiadał, czy był to złoty Oktawian August, czy 20 groszy z 1926 roku, albo może 5 groszy z pięćdziesiątego drugiego, pojęcia nie mam, tyle że Bolesławiec przy tym się plątał. Więc jedyne, co mogłabym przypuszczać w kwestii tego stanu posiadania, to to, że nieboszczka siedziała na monetach po bracie. Nic więcej. Bo w plotki nie wierzę.

– Jakie plotki?

– A co, nie słuchają panowie głosów społeczeństwa? Już te precjoza u niej, złoto, brylanty i dolary, przerosły kopiec Kościuszki. Nie wierzę. Wiem na pewno tylko o znaczkach, które, o ile się orientuję, nie zostały ukradzione, więc właściwie nawet moja niewiara jest trochę chwiejna.

– A tak dla formalności – wtrącił się nagle prokurator. – Gdzie pani była jedenastego maja i co pani robiła?

– Siedziałam w domu, w Warszawie, i miałam całe zbiegowisko – odparłam niecierpliwie. – Akurat przypadkiem pamiętam datę, degustacja win, na którą zaprosiłam parę osób, wszyscy wyszli prawie trzeźwi, a nawet gdyby nie, firma ma to na piśmie. Łatwo sprawdzić. Było to u mnie, więc nie mogło mnie nie być. Jako sprawczyni, odpadam w przedbiegach, ale moralnie czuję się obciążona Grażynką, poproszę zatem uprzejmie o odpowiedź na moje malutkie pytanko: co z półmiskiem?

Zawahali się, popatrzyli na siebie i chyba przemogli służbowe opory.

– No dobrze, powiemy pani – zdecydował się prokurator. – Ale, oczywiście, to wyłącznie do pani wiadomości, jeśli pani komuś coś powie…

Wpadłam mu w słowa, bo, jak zwykle, nie miałam cierpliwości czekać.

– Będą panowie wiedzieli, że kłapię gębą na cztery strony świata. Nic podobnego, nie ja jedna będę taka wtajemniczona, policzcie ludzi u siebie. Każdy ma żonę, męża, narzeczoną, przyjaciółkę i tak dalej. Sprzątaczki też posiadają uszy. Mnie na rozgłaszaniu wcale nie zależy, chcę uniewinnić Grażynkę i cześć. Potrzebna jest w Warszawie, a nie tu, w areszcie hotelowym!

– W porządku, nie musi nas pani agitować. Owszem, zostało sprawdzone. Półmisek był, pusty, nie umyty.

– Laboratorium kryminalistyczne… – zaczęłam z irytacją i urwałam. Spokojnie, bez przesady, laboratorium kryminalistyczne znajduje się w Warszawie, już widzę, jak wysyłają tam naczynie w trybie przyśpieszonym dla sprawdzenia, ile minut zasychały resztki pożywienia. Cha, cha.

– Co do tylnego wyjścia, istotnie, denatka mogła tamtędy opuścić dom – kontynuował sucho prokurator, pomijając mój nietaktowny wtręt. – Pewnie spyta pani o czas, powinna pani wiedzieć, jak niedokładne są zeznania świadków…

Owszem, wiedziałam.

– Otóż wszystko rozgrywało się około godziny dwudziestej. Pół godziny pomyłki w jedną i w drugą stronę daje nam razem całą godzinę, a dom Fiałkowskiej to nie zamek królewski, przez godzinę można w nim zrobić dowolny bałagan.

– Można też nie znaleźć tego, czego się szuka – dołożył uprzejmie nadkomisarz.

– Z tego wynika, że będę musiała ponawiązywać potworną ilość prywatnych znajomości – mruknęłam. – Czas, ścisłe wyliczenie czasu uniewinnia Grażynkę. No i ten półmisek… W śmieciach jedzenia nie było?

– Nie było – odparli razem i patrzyli na mnie tak jakoś dziwnie, że coś niepokojącego przyszło mi do głowy.

– A nie było tam przypadkiem kota albo małego pieska?

– Owszem, był kot – powiedział nadkomisarz jeszcze bardziej uprzejmie.

– Dlaczego małego? – zainteresował się równocześnie prokurator.

– Duże psy nie włażą na stół, małe bywają głupie i bezczelne. Ale już i kot mi wystarczy, rozumiem panów. Co ona jej dała na tym półmisku, muszę sprawdzić, zaraz, czego kot nie tknie…? Cebula? Kiszona kapusta? Widziałam, jak kot rąbał gotowaną marchew i w ogóle włoszczyznę z rosołu, ale takich, na przykład, korniszonów już nie. Więc, jeśli tam była surówka na ostro, kot odpada.

– Nie bierze pani pod uwagę jeszcze jednej ewentualności, z którą my musimy się liczyć – zauważył prokurator. – Mianowicie wspólnictwo. Pani Birczycka wyszła, zadbała o pozostawienie drzwi otworem, denatka również wyszła, przez ten czas wkradł się wspólnik, pouczony, czego ma szukać…

– To albo wspólnik debil, albo Grażynka po polsku nie umie. Pouczony i nie ukradł…? A, cudzoziemiec może…? Bo Grażynka miała na oku znaczki i nic więcej, czego zatem miał szukać? Nie zrozumiał, co się do niego mówi? Pouczony porządnie, nie zrobiłby bałaganu, wziąłby swoje i w krzaki. Nie, przykro mi, brak w tym logiki, pomijając już oczywiście charakter Grażynki.

– Skąd ta pewność pani, że podejrzana zajmowała się wyłącznie znaczkami?

– Ze spisu, który dostałam. To była duża robota, musiała porównywać specyfikację nieboszczyka ze stanem faktycznym i z katalogiem, i zrobiła to, bo wiedziała, że ja sprawdzę. Zajęcie na dwa dni, nie tylko na jeden. Na nic więcej nie mogła mieć czasu, a nie zrobiła tego wcześniej, bo już wiem, że zaraz pan mnie o to spyta, ponieważ nie mogła przewidzieć zaproszenia na ślub przyjaciółki i spaskudzenia sobie wyjazdu. To znaczy, ściśle biorąc, nie mogła przewidzieć, że ja jej ten wyjazd spaskudzę.

– To znaczy, dla jeszcze większej ścisłości – upewnił się nadkomisarz – że ta wizyta u denatki i pobyt u niej nastąpiły z pani inicjatywy?

– Nawet na moje bardzo usilne życzenie. Grażynka jest ustępliwa.

– A co pani właściwie tak na tym zależało? I dlaczego nie mogła pani sama się tym zająć?

Z ciężkim westchnieniem opisałam im wszystkie trudności, jakie były moim udziałem od chwili uzyskania wieści o kolekcji nieboszczyka Fiałkowskiego, który, jak na moje potrzeby, umarł zbyt wcześnie. Z siostrą nikt, z wyjątkiem Grażynki, nie potrafił się dogadać, mnie zaś korciły nadzieje. Może ma coś, czego szukam i co mi jest potrzebne? No i proszę, wnioskując ze spisu, ma rzecz dla mnie bezcenną, chętnie to odkupię od spadkobiercy.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: