11
Paul Trout lawirował szerokim humvee w gęstym waszyngtońskim ruchu niczym futbolista pędzący do celu w finale Super Bowl. Chociaż Paul i Gamay często wyjeżdżali na rodzinne wyprawy w wiejskie okolice Wirginii, gdzie potrzebny był napęd na cztery koła, żaden najcięższy teren nie mógł się równać z zatłoczonymi ulicami stolicy. Gamay wypatrywała luk między samochodami i pilotowała Paula. Potrafili pracować w duecie jak dobrze naoliwiona maszyna, co było ważne podczas zadań wykonywanych dla NUMA. Admirał Sandecker doceniał to i zatrudniał ich razem.
Paul skręcił w wąską ulicę w Georgetown i wjechał na miejsce parkingowe za ich ceglanym domem. Pobiegli do drzwi. Kilka minut później wskoczyli do taksówki z pospiesznie spakowanymi torbami podróżnymi w rękach. Odrzutowiec pasażerski NUMA czekał na lotnisku i rozgrzewał silniki. Pilotka, która miała odstawić grupę naukowców do Bostonu, znała Troutów z poprzednich misji zespołu specjalnego. Dostała od NUMA zgodę na przedłużenie trasy i wypełniała nowy plan lotu.
Po wysadzeniu naukowców w porcie lotniczym Logan, samolot poleciał dalej w górę atlantyckiego wybrzeża. Cessna citation utrzymywała szybkość podróżną prawie ośmiuset kilometrów na godzinę i Troutowie dotarli do Halifaksu w Nowej Szkocji w porze późnej kolacji. Przenocowali w hotelu blisko lotniska i wczesnym rankiem złapali lot Air Canada na Cape Breton. W porcie lotniczym w Sydney wypożyczyli samochód i pojechali z miasta w stronę skalistego wybrzeża, żeby zobaczyć przetwórnię, którą kupił Oceanus. Gamay zaopatrzyła się na lotnisku w przewodnik turystyczny. Autor rozdziału opisującego tę odludną część wybrzeża również przetwórnię ryb zaliczył do atrakcji turystycznych.
Przez wiele kilometrów nie widać było oznak cywilizacji. W końcu dojechali do stacji benzynowej, połączonej z warsztatem, restauracją i sklepem wielobranżowym. Gamay, która prowadziła samochód, zaparkowała obok rzędu zdezelowanych pick-upów przed zrujnowanym budynkiem z pięknie odmalowaną fasadą.
Paul podniósł wzrok znad mapy.
– Urocze miejsce, ale do centrum miasta mamy jeszcze kilka kilometrów.
– Za to tutaj na pewno jest centrum plotkarskie. I tak musimy zatankować – odrzekła Gamay i postukała we wskaźnik paliwa. – Kiedy będziesz pompował benzynę, ja wypompuję tutejszych ludzi.
Wetknęła pod pachę przewodnik turystyczny, przeszła nad czarnym labradorem, który spał jak zabity na zniszczonym ganku, i pchnęła drzwi. Przywitał ją przyjemny zapach fajkowego tytoniu, bekonu i kawy. Połowę pomieszczenia zajmował sklep, zapchany wszystkimi możliwymi towarami, od konserwowanej wołowiny po amunicję myśliwską. W drugiej części była restauracja.
Przy okrągłych, chromowanych stolikach z laminowanymi blatami siedziało około tuzina mężczyzn i kobiet. Wszyscy wlepili wzrok w Gamay. Ze wzrostem metr siedemdziesiąt osiem, wagą sześćdziesięciu jeden kilogramów, szczupłą sylwetką i rudymi włosami o niespotykanym odcieniu, Gamay zwróciłaby uwagę nawet na plażowym party w Malibu. Ciekawe spojrzenia śledziły jej każdy ruch, gdy nalewała kawę z automatu do dwóch plastikowych kubków.
Gamay poszła zapłacić. Młoda pulchna kobieta przy kasie powitała ją przyjaznym uśmiechem.
– Przejazdem? – zapytała, jakby nie potrafiąc sobie wyobrazić, że jakiś podróżny może zatrzymać się w tym mieście dłużej niż trwa napełnienie kubka kawą.
Gamay przytaknęła.
– Jedziemy z mężem wzdłuż wybrzeża.
– Nie ma tu wiele do oglądania – odrzekła z rezygnacją kasjerka.
Gamay miała łatwość nawiązywania kontaktów z ludźmi. Nikt nie mógł się oprzeć jej urokowi.
– Uważamy, że to piękna okolica – powiedziała z ujmującym uśmiechem. – Zostalibyśmy dłużej, gdybyśmy mieli czas. – Otworzyła przewodnik na założonej stronie. – Tu jest napisane, że w pobliżu macie śliczny mały port z przetwórnią rybną.
– Naprawdę? – zapytała z niedowierzaniem kasjerka.
Goście restauracji przysłuchiwali się każdemu słowu. Siwa, żylasta kobieta zagdakała jak kura:
– Nie łowi się już tak ryb, jak kiedyś. Przetwórnię sprzedali. Jakaś wielka firma kupiła ten interes. Wywalili wszystkich pracowników. Nikt nie wie, co tam robią. Ich ludzie nigdy nie przyjeżdżają do miasta. Czasem widujemy Eskimosów w dużych, czarnych samochodach.
Gamay zerknęła do przewodnika, żeby sprawdzić, czy czegoś nie przeoczyła.
– Eskimosów? Nie myślałam, że jesteśmy tak daleko na północy.
Jej niewinne pytanie wywołało dyskusję przy stolikach. Niektórzy z miejscowych twierdzili, że przetwórni pilnują Eskimosi. Inni mówili, że ludzie za kierownicami samochodów to Indianie lub może Mongołowie. Gamay zastanawiała się, czy przypadkiem nie trafiła do domu wariatów. Utwierdziła się w tym, gdy kasjerka wymamrotała coś o “obcych”.
– Obcy? – zapytała Gamay.
Kasjerka zamrugała powiekami za grubymi, okrągłymi okularami.
– To jak tajna baza UFO w Stanach! Strefa Pięćdziesiąt Jeden. To, co pokazują w Archiwum X.
– Widziałem raz UFO, jak polowałem niedaleko dawnej przetwórni – wtrącił się staruszek wyglądający na sto lat. – Wielkie i srebrne. Tak się nagrzało, że całe świeciło.
– Do cholery, Joe – odpowiedziała chuda kobieta. – Widziałam cię wtedy. Sam się tak nagrzałeś, że zobaczyłbyś nawet purpurowe słonie.
Joe wyszczerzył w uśmiechu resztki zębów.
– Słonie też widziałem.
W restauracji rozległy się śmiechy.
Gamay uśmiechnęła się słodko do kasjerki.
– Byłoby wspaniale, gdybyśmy po powrocie mogli opowiedzieć naszym znajomym, że widzieliśmy bazę UFO. To daleko stąd?
– Jakieś trzydzieści kilometrów – odrzekła kasjerka i wyjaśniła Gamay, jak dojechać do przetwórni. Gamay podziękowała jej, włożyła dziesięć dolarów do pustego słoika na napiwki, wzięła kubeczki z kawą i wyszła.
Paul stał z założonymi rękami, oparty o samochód.
– Udało się? – zapytał.
Gamay zerknęła przez ramię na budynek.
– Sama nie wiem. Czułam się jak na planie Miasteczka Twin Peaks. W ciągu kilku minut dowiedziałam się, że w tej części świata żyją Eskimosi, którzy jeżdżą dużymi, czarnymi limuzynami, jest baza UFO i purpurowe słonie.
– Myślisz, że miejscowi bawią się kosztem turystów? – zapytał Paul, wsiadając od strony pasażera.
– Powiem ci, kiedy znajdziemy wielkie, srebrne UFO w Strefie Pięćdziesiąt Jeden. – Na widok zdumionej miny męża roześmiała się. – Wyjaśnię ci po drodze.
Minęli skręt do centrum miasta i portu i wjechali w gęsty, sosnowy las. Mimo szczegółowych wskazówek kasjerki, która opisała każdy pniak i kamień na przestrzeni paru kilometrów, omal nie przegapili drogi. Nie było żadnego drogowskazu. Tylko ubite koleiny z dość świeżymi śladami opon odróżniały dojazd do przetwórni od dróg pożarowych między drzewami.
Około kilometra od głównej drogi zjechali na bok. Kasjerka doradziła Gamay, żeby zaparkować na polanie w pobliżu wielkiego głazu polodowcowego i dalej pójść przez las. Powiedziała, że kilku miejscowych, którzy dojechali w pobliże bramy przetwórni, zatrzymano i brutalnie zawrócono. Eskimosi, czy kimkolwiek byli ochroniarze, mieli zapewne ukryte kamery.
Gamay i Paul zostawili samochód i poszli lasem równolegle do drogi. Po jakichś dwustu metrach zobaczyli błyszczący w słońcu wysoki parkan z metalowej siatki. Wzdłuż szczytu ogrodzenia biegł czarny kabel. Siatka była pod napięciem. Nie zauważyli kamer, ale mogły zostać zamaskowane.
– Co dalej? – zapytała Gamay.
– Możemy spróbować zarzucić wędkę – odparł Paul.
Wyszedł spomiędzy drzew na pas trawy biegnący wzdłuż parkanu. Miał dobry wzrok, więc dostrzegł prawie niewidoczny drut na wysokości kostek. Pułapka. Odłamał suchą gałąź z pobliskiego drzewa, rzucił na drut i wrócił między sosny. Położyli się płasko na dywanie z igieł.
Wkrótce usłyszeli odgłos silnika i po drugiej stronie ogrodzenia zatrzymał się czarny samochód. Drzwi otworzyły się i w kierunku parkanu popędziły groźne, śnieżnobiałe psy arktyczne wielkości lwów. Po chwili dołączył do nich śniady ochroniarz o okrągłej twarzy. Był w czarnym mundurze, w rękach trzymał wycelowany przed siebie karabin szturmowy.