12
Stary Eric palił fajkę z długim cybuchem, miał zęby jak połamany płot i twarz zniszczoną przez sztormy. Pia powiedziała, że ten emerytowany rybak mówi po angielsku i zna miejscowe wody lepiej od ryb. Teraz jest już za stary na łowienie i pracuje dorywczo na nabrzeżu. Eric natychmiast zrobił się bardzo uprzejmy, gdy tylko Austin wymienił imię Pii.
Austin przyjechał na nabrzeże rybackie wczesnym rankiem. Potrzebował informacji o tutejszej pogodzie i morzu. Mżyło. W wilgotnym powietrzu wisiała purpurowoniebieska mgiełka spalin miejscowych kutrów. Rybacy w sztormiakach i gumowych butach przygotowywali się do wyjścia w morze. Ładowali wiadra z przynętą i zwoje lin trałowych. Austin powiedział Ericowi, że bierze łódź profesora Jorgensena i wyrusza na ryby.
Stary rybak popatrzył zmrużonymi oczami na szare chmury i w zamyśleniu zacisnął wargi.
– Powinno przestać padać. Mgła niedługo się rozwieje. – Wskazał wysoki słup skalny, strzegący wejścia do portu. – Niech pan płynie po prawej stronie tej skały. Milę dalej znajdzie pan dobre miejsce do wędkowania. Koło południa wzmaga się wiatr, ale łódź profesora poradzi sobie. – Wyszczerzył w uśmiechu resztki zębów. – Wiem coś o tym. Sam ją budowałem.
– A gdybym popłynął w drugą stronę?
Eric zmarszczył nos.
– Przy gospodarstwie rybnym cuchnie, i w powrotnej drodze można się zmoczyć. Wysokie fale.
Austin podziękował staremu człowiekowi za radę, włożył do łodzi prowiant i sprzęt wędkarski, sprawdził poziom paliwa i wybrał wodę z zęzy. Silnik zaskoczył natychmiast i wkrótce zaczął równo pracować. Austin odcumował, odbił od brzegu i skierował dziób w stronę skały w kształcie komina. Miała sześćdziesiąt metrów wysokości i stała jak latarnia morska u wejścia do portu. Zamiast popłynąć z prawej strony skalnej kolumny, skręcił w lewo. Miał nadzieję, że stary Eric go nie zobaczy.
Wkrótce płynął już wzdłuż wysokich klifów, gdzie tysiące gnieżdżących się tam ptaków morskich szybowały w powietrzu jak niesione wiatrem confetti. Silnik mruczał niczym napojony mlekiem kotek. Morze było lekko rozkołysane, ale dziób łodzi ciął jak nóż grzbiety fal. Austinowi było ciepło i sucho w żółtym sztormiaku i gumiakach, które znalazł w schowku łodzi.
Skalne urwiska ustąpiły i w końcu ląd zszedł do poziomu morza, gdy Austin zbliżył się do starego portu. Nie widział żadnych łodzi. Miejscowi rybacy pracowali gdzie indziej, na bardziej wydajnych łowiskach. Dopiero kiedy okrążył cypel, przekonał się, że nie jest sam.
W małej zatoce pół mili od brzegu stał na kotwicy hiszpański jacht z niebieskim kadłubem, który poprzedniego dnia wchodził do portu. Niski, smukły statek miał ponad sześćdziesiąt metrów długości. Jego linia świadczyła o tym, że jest szybki i komfortowy. Na rufie widniała nazwa “Navarra”. Pokład był pusty. Nikt nie wyszedł, żeby pomachać ręką, jak nakazuje zwyczaj przy spotkaniu dwóch statków, zwłaszcza na takich odludnych wodach. Austin czuł na sobie niewidoczne oczy, obserwujące go zza przyciemnionych szyb, kiedy mijał jacht w drodze do lądu. Przez chmury przeświecało słońce i odbijało się matowo w odległych metalowych dachach, które widział poprzedniego dnia z wysokiego wzgórza.
Od strony budynków pojawił się na niebie punkt. Szybko urósł i okazało się, że jest to czarny, nieoznakowany helikopter. Maszyna zeszła nisko nad łódź. Buczała jak rozdrażniony szerszeń. Zatoczyła dwa kręgi i zawisła w powietrzu kilkaset metrów na wprost Austina. Z kadłuba sterczały wysięgniki z rakietami. Przybywało towarzystwa. Zbliżała się motorówka. Płynęła szybko, wzbijając w górę fontanny piany. Z mniejszej odległości Austin rozpoznał niską cigarette z mocnym silnikiem, ulubiony model przemytników narkotykowych z Florydy.
Ślizgacz zwolnił i przepłynął obok na tyle blisko, że Austin mógł dokładnie zobaczyć trzech mężczyzn na pokładzie. Byli krępi, mieli okrągłe twarze, śniadą cerę i czarne włosy z grzywką nad azjatyckimi oczami. Jeden sterował, dwaj trzymali uniesione karabiny przy ramieniu i przyglądali się Austinowi z niezdrową ciekawością.
Motorówka zatrzymała się. Mężczyzna za kołem sterowym przyłożył do ust elektroniczny megafon. Krzyknął coś, zapewne po farersku. Austin odpowiedział głupkowatym uśmiechem, rozkładając ręce w uniwersalnym geście oznaczającym, że nie rozumie. Sternik ślizgacza spróbował po duńsku, potem po angielsku.
– Teren prywatny! Wstęp wzbroniony!
Austin nadal udawał głupiego i szczerzył zęby. Uniósł wędkę nad głowę i pokazał ją palcem. Ponurzy strzelcy zrobili to samo ze swoimi karabinami. Austin kiwnął głową na znak, że zrozumiał, co chcieli mu przekazać. Odłożył wędkę, pchnął przepustnicę, pomachał przyjaźnie na pożegnanie i skierował łódź do wyjścia z portu.
Po minucie zerknął przez ramię. Cigarette pędziła z powrotem w kierunku lądu. Helikopter również tam się udał, wyprzedzając Ślizgacz. Austin znów minął jacht. Pokład wciąż był pusty. Popłynął dalej wzdłuż wybrzeża do cypla w kształcie papuziego dziobu. Kilka minut później zobaczył Wrota Syreny u podnóża pionowego klifu. Otwór był zaskakująco symetryczny jak na dzieło natury. Miał około sześciu metrów wysokości i niewiele mniej szerokości. Na tle ogromnej, brązowoczarnej ściany skalnej wyglądał jak mysia nora.
Wbrew lirycznej nazwie, Wrota Syreny nie zachęcały do wejścia. Morze było stosunkowo spokojne, ale fale rozbijały się tu o ostre skały. Rozbryzgi strzelały wysoko w powietrze. Woda przed otworem kipiała i wirowała wśród niebezpiecznych, krzyżujących się prądów niczym w gigantycznej pralce. Przez szum morza Austin słyszał głuche zawodzenie, dochodzące z wnętrza groty. Włosy zjeżyły mu się na karku. Ponura pieśń pogrzebowa kojarzyła mu się z jękami żeglarzy, którzy utonęli. Niestety, nie zauważył żadnej syreny.
Zatrzymał łódź w bezpiecznej odległości od otworu. Próba dostania się tam teraz przypominałaby nawlekanie igły w szturchającym się tłumie. Austin spojrzał na zegarek, usadowił się wygodnie i wyjął kanapkę z serem, którą przygotowała mu troskliwa Pia. Kończył śniadanie, gdy wyczuł zmianę stanu morza, jakby król Neptun machnął trójzębem.
Woda dookoła nadal była niespokojna, ale fale we Wrotach Syreny przestały eksplodować z siłą armatnich pocisków. Pia mówiła, że można tam wpłynąć tylko podczas słabego prądu.
Austin zabezpieczył wszystkie luźne przedmioty w łodzi, włożył kamizelkę ratunkową, rozstawił szeroko nogi, pchnął przepustnicę i wycelował dziób we Wrota Syreny. Nawet przy słabym prądzie wokół otworu były wiry. Zacisnął zęby, modląc się w duchu, żeby wspomnienia Pii z dzieciństwa okazały się dokładne. Kilka metrów przed zabójczymi skałami zwiększył gwałtownie szybkość i skręcił lekko w prawo, zgodnie z instrukcją, choć był niebezpiecznie blisko kamieni. Łódź niczym piskorz prześliznęła się przez ciasny otwór z kilkucentymetrowym zapasem.
Pod kopułą jaskini Austin skręcił w lewo, skierował się ku wąskiej szczelinie skalnej i wpłynął do kanału szerszego zaledwie o parę centymetrów od łodzi. Burty obijały się o porośnięte wodorostami krawędzie. Przesmyk miał w przybliżeniu kształt litery S i rozszerzał się, tworząc okrągłą lagunę wielkości przydomowego basenu. Powierzchnia wody była czarna od wodorostów. Zapach morza aż dusił w ciasnej przestrzeni.
Austin dobił do brzegu i owinął linę cumowniczą wokół wystającej z wody skały. Zdjął kamizelkę ratunkową i sztormiak, wspiął się po uformowanych przez naturę stopniach i wszedł do otworu w kształcie odwróconej dziurki od klucza. Natychmiast uderzył w niego wiatr o zapachu stęchlizny. Zawodził niczym duchy zmarłych marynarzy.
Włączył latarkę i doszedł tunelem do dużej groty. Rozgałęziała się na trzy mniejsze. Na ścianie przy każdym wejściu widniał rysunek ryby. Pamiętając o instrukcjach Pii, wszedł do groty oznaczonej leszczem. Wkrótce znalazł się w zdumiewającym labiryncie jaskiń i korytarzy. Zgubiłby się bez tych prymitywnych drogowskazów. Po kilku minutach dotarł do wysokiej groty z kolorowymi rysunkami na gładkich ścianach. Rozpoznał bizony i jelenie ze szkiców ojca Pii. Ochra i czerwień wciąż miały żywą barwę.