19

Gigantyczne pnie drzew wznosiły się jak kolumny w starożytnej świątyni. Splątane gałęzie nie przepuszczały słońca i tworzyły sztuczny mrok przy ziemi. Stary pick-up kołysał się i podskakiwał na wystających korzeniach i głazach niczym łódź podczas sztormu.

Na twardym siedzeniu obok kierowcy trząsł się Joshua Green. Trzymał rękę w górze, by chronić głowę przed uderzeniami w dach samochodu. Był ekspertem prawnym Strażników Morza od ochrony środowiska. Miał jasne włosy i szczupłą twarz. Ptasi nos i duże, okrągłe okulary nadawały mu wygląd wymizerowanej sowy. Dzielnie znosił jazdę i nie narzekał, dopóki na kolejnym wyboju omal nie wyleciał przez dach kabiny.

– Czuję się jak ziarno kukurydzy w maszynie do popcornu – powiedział do kierowcy. – Długo jeszcze?

– Około pięciu minut. Dalej pójdziemy pieszo – odparł Ben Nighthawk. – Nie twoja wina, że masz dosyć tej jazdy. I przepraszam za taki transport. Ale tylko to mógł załatwić mój kuzyn.

Green z rezygnacją skinął głową i znów wpatrzył się w gęsty las po obu stronach samochodu. Zanim dostał przydział do centrali SOS, był w specjalnej terenowej grupie operacyjnej. Bito go i strzelano do niego, miał nawet na swoim koncie kilka krótkich, lecz niezapomnianych pobytów w więzieniach przypominających średniowieczne lochy. Uchodził za człowieka, który nigdy nie traci zimnej krwi. Jego profesorski wygląd maskował prawdziwego twardziela. Ale nienaturalna ciemność dookoła działała mu na nerwy bardziej niż cokolwiek podczas jego dotychczasowych przygód na morzu.

– Droga mi nie przeszkadza. To ten cholerny las – odrzekł, patrząc na drzewa. – Ciarki człowieka przechodzą. Środek dnia, świeci słońce, a tu jest ciemno jak w Hadesie. Od razu przypominają mi się powieści Tolkiena. Nie zdziwiłbym się, gdyby wyskoczył na nas ork albo ogr. O, chyba widziałem Shreka.

Nighthawk roześmiał się.

– Las rzeczywiście może być straszny dla kogoś, kto nie jest do niego przyzwyczajony. Co innego, jeśli się tu wychowałeś. Drzewa i ciemność są twoimi przyjaciółmi, bo zapewniają ci ochronę. – Urwał i dodał smutno: – W większości wypadków.

Kilka minut później Nighthawk zatrzymał samochód. Wysiedli i stanęli w mroku. Nad ich głowami krążyły chmary muszek. Nighthawk wdychał mocny zapach sosen jak najlepsze perfumy. Chłonął widoki i zapachy z wyrazem szczęścia na twarzy. Potem wraz z Greenem założyli plecaki z aparatami fotograficznymi i filmami, sprzętem biwakowym, wodą i jedzeniem.

Nighthawk ruszył, nie patrząc na kompas.

– Tędy – powiedział z taką pewnością siebie, jakby widział na ziemi narysowaną linię.

Szli w ciszy po grubym dywanie sosnowych igieł, lawirując między pniami drzew. Był dokuczliwy upał i po kilku minutach koszule mieli mokre od potu. Z wyjątkiem kęp paproci i pagórków mchu, pod drzewami nic nie rosło. Brak zarośli pozwalał na szybki marsz. Green kluczył za Nighthawkiem i rozmyślał o tym, co przywiodło go z wygodnego, klimatyzowanego gabinetu do tego mrocznego lasu.

Oprócz pracy w SOS, wykładał na niepełnym etacie na uniwersytecie Georgetown w Waszyngtonie. Poznał tam Bena Nighthawka, który był jego studentem. Młody Indianin chciał w przyszłości wykorzystać swoją wiedzę do uratowania środowiska naturalnego North Woods. Lasom groziła zagłada, spowodowana masowym wycinaniem drzew. Green zwrócił uwagę na inteligencję i entuzjazm Bena. Zaproponował mu stanowisko asystenta naukowego w SOS.

Chudego ekologa i krępego, młodego Indianina dzieliła niewielka różnica wieku. Szybko się zaprzyjaźnili. Nighthawk cieszył się z tego, bo rzadko jeździł do domu. Jego rodzina mieszkała nad wielkim jeziorem w odludnej, niemal niedostępnej części wschodniej Kanady. Mieszkańcy wioski mieli hydroplan, który raz na tydzień latał do najbliższego miasta po zaopatrzenie i przewoził pocztę. Używano go też w razie nagłych wypadków.

Matka informowała Nighthawka na bieżąco o dużej budowie nad jeziorem. Ben pomyślał z rezygnacją, że pewnie ktoś chce tu stworzyć ośrodek łowiecki. Właśnie takim inwestorom zamierzał po studiach wypowiedzieć wojnę. Przed tygodniem matka napisała jednak, że dzieją się jakieś podejrzane rzeczy. Prosiła, żeby jak najszybciej przyjechał.

Green powiedział mu, żeby wziął tyle wolnego, ile potrzebuje. Kilka dni po wyjeździe do Kanady Nighthawk zadzwonił do biura SOS. Miał zdesperowany głos.

– Pomożesz mi? – zapytał błagalnie.

Green myślał, że Benowi skończyły się pieniądze.

– Nie ma sprawy – odrzekł. – Ile chcesz?

– Nie chodzi o forsę. Boję się o moją rodzinę!

W mieście położonym najbliżej wioski Nighthawk dowiedział się, że hydroplan nie przylatuje od dwóch tygodni. Przypuszczano, że są jakieś problemy techniczne z samolotem i w końcu ktoś z lasu przyjedzie drogą lądową po części zamienne.

Nighthawk pożyczył pick-upa od krewnego w mieście i pojechał wyboistą drogą do wioski. Natknął się na parkan. Ochroniarze powiedzieli mu, że to teraz teren prywatny. Kiedy wytłumaczył, że chce się dostać do rodzinnej wioski, kazali mu zawracać, pogrozili bronią i ostrzegli, żeby się więcej nie pokazywał.

– Nie rozumiem – powiedział do słuchawki Green. – Czy twoja rodzina nie mieszkała na terenie rezerwatu?

– Została nas tylko garstka. Właścicielem ziemi był wielki konglomerat papierniczy. Formalnie rzecz biorąc, mieszkaliśmy tam bezprawnie, ale firma nas tolerowała. Wykorzystywali nawet naszą wioskę w reklamach, żeby pokazać, jacy są dobrzy. Potem sprzedali ziemię i nowi właściciele rozpoczęli dużą budowę po drugiej stronie jeziora.

– To ich teren. Mogą robić, co chcą.

– Wiem, ale to nie wyjaśnia, co się stało z moją rodziną.

– Słusznie. Zawiadomiłeś władze?

– To była pierwsza rzecz, jaką zrobiłem. Rozmawiałem z miejscową policją. Powiedzieli, że skontaktował się z nimi prawnik z miasta i poinformował, że mieszkańcy wioski zostali wysiedleni.

– Gdzie się przenieśli?

– Policja zapytała o to samo. Prawnik odpowiedział, że pewnie osiedlili się bezprawnie na innym prywatnym terenie. Potrzebuję pomocy.

Podczas rozmowy Green sprawdził swój terminarz.

– Przylecę jutro rano firmowym samolotem – obiecał. SOS wynajmowała mały odrzutowiec, który był w pogotowiu.

– Na pewno?

– A dlaczego nie? Marcus ugrzązł w Danii, więc ja tu teraz rządzę. I szczerze mówiąc, mam już dość tutejszych rozgrywek personalnych. Powiedz mi, gdzie jesteś.

Green dotrzymał słowa i następnego dnia przyleciał do Quebecu. Złapał samolot lokalnej linii lotniczej i wylądował w mieście, z którego dzwonił Nighthawk. Ben czekał na maleńkim lotnisku. Pick-up wyładowany sprzętem kempingowym i prowiantem był gotowy do podróży. Jechali kilka godzin bocznymi drogami i na noc rozbili obóz.

W świetle lampy kempingowej Green obejrzał mapę. Las zajmował wielki teren z dużymi jeziorami. Rodzina Nighthawka mieszkała nad wodą. Żywiła się tym, co złowiła i upolowała, pieniądze zarabiała na wędkarzach i myśliwych.

Green zaproponował wynajęcie hydroplanu, żeby dostać się na miejsce, ale Nighthawk obawiał się dobrze uzbrojonych ochroniarzy, którzy go zatrzymali. Dali mu jasno do zrozumienia, że zastrzelą każdego intruza. Powiedział, że do wioski prowadzi nie tylko ta droga, której pilnują. Następnego ranka ruszyli dalej. W czasie kilkugodzinnej jazdy nie spotkali żadnego samochodu. W końcu dotarli do szlaku w głębi lasu.

Zostawili pick-upa i szli już od godziny. Poruszali się jak cienie w ciszy panującej wśród wysokich drzew. Wreszcie Nighthawk zatrzymał się i uniósł rękę. Zamarł w miejscu, przymknął oczy i zaczął lekko obracać głową tam i z powrotem niczym antena radarowa szukająca celu. Wydawało się, że zapomniał o wzroku i słuchu i korzysta tylko z jakiegoś wewnętrznego zmysłu kierunku.

Green obserwował go zafascynowany. Pomyślał, że można wyciągnąć Indianina z lasu, ale nie las z Indianina. W końcu Nighthawk odprężył się, sięgnął do plecaka i odkręcił manierkę. Podał ją Greenowi.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: