– Wcale nie – zapewnił Austin. MacDougal nie był wprawdzie komandosem, ale musiał wystarczyć.
Goryle spojrzeli pytająco na swojego szefa. Barker z powrotem włożył ciemne okulary i uśmiechnął się do Austina lodowato.
– Do następnego spotkania – powiedział.
Jego ludzie odsunęli się na bok, żeby go przepuścić i po chwili wszyscy trzej zniknęli w tłumie.
Austin zdążył zamienić z MacDougalem zaledwie kilka słów. Mac zauważył senatora zaprzyjaźnionego ze Smithsonian Institution i popędził, żeby prosić go o dodatkowe fundusze. Austin kręcił się wśród gości, dopóki nie usłyszał komunikatu, że zaraz zacznie się wyścig psich zaprzęgów. Kiedy wracał do rotundy, dostrzegł kasztanowe włosy opadające na nagie ramiona. Therri musiała wyczuć jego spojrzenie. Odwróciła się.
– Kurt, co za miła niespodzianka – powiedziała z uśmiechem. Uścisnęli sobie ręce. – W smokingu jesteś całkiem przystojny.
Austin nie spodziewał się tak miłego powitania po ich burzliwym rozstaniu na Roosevelt Island.
– Dzięki – odrzekł. – Mam nadzieję, że nie pachnie zbyt mocno naftaliną.
Poprawiła mu klapę niczym jego partnerka na balu.
– Pachniesz całkiem przyjemnie.
– Ty też. Czy ta kwiecista wymiana komplementów oznacza, że znów jesteśmy przyjaciółmi?
– Nie byłam na ciebie zła. No, może trochę. – Boczyła się, ale je oczy błyszczały zmysłowo.
– Więc zawrzyjmy rozejm i zacznijmy wszystko od początku.
– Bardzo chętnie. – Therri rozejrzała się wokół. – Ciekawa jestem, co cię tu sprowadza.
– To samo, co ciebie. Na pewno nie uszło twojej uwagi, że te eksponaty są własnością Oceanusa.
– Tak, dlatego tu jesteśmy.
Therri zerknęła w bok, gdzie pod ścianą rotundy stał Ben Nighthawk Czuł się niepewnie w czarnym smokingu. Nie wiedział, co zrobić z rękami i przestępował z nogi na nogę. Przywołała go gestem.
– Pamiętasz Bena – zwróciła się do Kurta.
– Miło znów cię widzieć, Ben – powiedział Austin i uścisnęli sobie dłonie. – Ładny smoking.
– Dzięki – odrzekł bez entuzjazmu Nighthawk. – Wypożyczony. – Zerknął dookoła na innych gości. – Nie jestem tu w swoim żywiole.
– Nie przejmuj się – pocieszył go Austin. – Większość ludzi przychodzi na takie imprezy, żeby coś zjeść i poplotkować.
– Marcus uznał, że Ben może tu zobaczyć coś, co odświeży mu pamięć – wyjaśniła Therri.
– I zobaczył?
– Jeszcze nie – odrzekła Therri. – A ty? Dowiedziałeś się czegoś?
– Owszem – przytaknął Austin z lekkim uśmiechem. – Przekonałem się, że nie słuchasz ostrzeżeń o potencjalnym niebezpieczeństwie.
– To zamierzchła historia – odparła Therri takim tonem, jakby mówiła do niegrzecznego dziecka.
Austin uznał, że przekonywanie jej to strata czasu.
– Wychodzę na zewnątrz, żeby zobaczyć wyścig psich zaprzęgów – oznajmił. – Przyłączycie się?
– Owszem – odpowiedziała Therri i wzięła Nighthawka pod rękę. – Też się tam wybieraliśmy.
Hostessa wskazała im drogę. Zatrzymano ruch na Madison Drive, żeby widzowie mogli przejść na drugą stronę do National Mall. Wieczór był piękny. Reflektory oświetlały wieżyczki z czerwonego piaskowca, wieńczące Smithsonian Castle za trawnikiem o szerokości dwustu pięćdziesięciu metrów. W kierunku Potomacu na tle nocnego nieba widać było biały obelisk Waszyngtona.
Dużą część trawnika odgrodzono żółtymi taśmami policyjnymi i oświetlono mocnymi reflektorami. Wewnątrz zrobiono czworokąt z pomarańczowych słupków. Wzdłuż taśm zebrały się setki gości w strojach wieczorowych i przechodniów, zwabionych światłami i tłumem. Widać było mundury Narodowej Służby Parkowej. Z drugiej strony toru wyścigowego, gdzie stało rzędem kilka ciężarówek, dochodziła wrzawa jak podczas karmienia psów. Potem podekscytowane okrzyki i szczekanie zagłuszył męski głos, płynący z głośników.
– Panie i panowie, witamy na wystawie Mieszkańcy mroźnej północy. Za chwilę zobaczą państwo najbardziej ekscytującą część dzisiejszego pokazu – zawody psich zaprzęgów. To więcej niż wyścig. Zawodnicy z dwóch różnych wspólnot Innuitów w Kanadzie zademonstrują umiejętności potrzebne do przetrwania w Arktyce. Myśliwy musi dogonić zwierzynę i celnie rzucić harpunem. Jak państwo wiedzą, o tej porze roku nie mamy w Waszyngtonie zbyt dużych opadów śniegu. – Konferansjer urwał, żeby przeczekać śmiechy. – Toteż sanie, zamiast płóz, będą miały koła. Dobrej zabawy!
Wokół ciężarówek pojawiły się jakieś postacie. Podzieliły się na dwie grupy. Każda pchała sanie ku otwartej przestrzeni wewnątrz odgrodzonego terenu. Jeden pojazd był jasnoniebieski, drugi jaskrawoczerwony. Ustawiono je obok siebie na linii startu. Z przyczep przyprowadzono psy podobne do wilków i zapięto im uprząż.
Podniecone perspektywą biegu zwierzęta ożywiły się jeszcze bardziej. Szczekały coraz głośniej i szarpały się niecierpliwie. W każdym zaprzęgu było dziewięć psów: cztery pary i jeden przewodnik. Razem miały zdumiewającą siłę. Mimo wciśniętych hamulców, obsługa nie mogła utrzymać sań w miejscu.
Dwaj zawodnicy odłączyli się od innych i wsiedli do sań. Sekundę później rozległ się huk pistoletu startowego. Woźnice krzyknęli komendy, psy wbiły łapy w ziemię i oba pojazdy wystrzeliły do przodu niczym rakiety. Zwierzęta natychmiast przeszły do pełnego biegu. Zawodnicy, niepewni przyczepności trawiastej nawierzchni, trochę zwolnili przed pierwszym zakrętem. Sanie wpadły w lekki poślizg i wyszły z łuku obok siebie. Jednocześnie weszły w drugi zakręt i pokonały go bez problemów.
Z pełną szybkością zbliżały się do miejsca, gdzie za żółtą taśmą stali Austin, Therri i Ben. Zawodnicy popędzali psy głośnymi cmoknięciami. Z powodu ciepłego wieczoru nie byli ubrani w futrzane parki z kapturami. Mieli na sobie skórzane spodnie wpuszczone w wysokie buty. Ich nagie torsy lśniły od potu.
Stalowe sanie miały konstrukcję rurową. Między czterema gumowymi kołami samolotowymi znajdowała się platforma z metalowej siatki o długości około dwóch metrów i szerokości jednego metra. Z przodu umieszczono małą, okrągłą kierownicę. Zawodnicy stali na wąskich stopniach, wystających z obu stron platformy głównej. Pochylali się nad kierownicami, żeby zmniejszyć opór powietrza i obniżyć środek ciężkości pojazdów. Ich twarze rozmazywały się w pędzie, gdy z szumem opon mijali widzów.
Sanie nadal pędziły równo, kiedy weszły w trzeci łuk. Czerwone jechały po wewnętrznej. Zawodnik tak ostro ściął zakręt, że dwa koła oderwały się od ziemi. Umiejętnie skontrował przechył ciężarem ciała i muśnięciem hamulca. Zawodnik w niebieskich saniach wykorzystał błąd przeciwnika. Po mistrzowsku zacieśnił łuk i wyszedł na prostą ćwierć długości pojazdu przed rywalem.
Rozgorączkowany tłum zupełnie oszalał, gdy niebieskie sanie zwiększyły przewagę do połowy długości. Za chwilę mogły wysunąć się przed czerwone, zablokować je i kontrolować wyścig. Niebieski zawodnik ciągle zerkał przez ramię i szukał okazji. Znalazł ją na czwartym, ostatnim zakręcie.
Prowadzący pojazd wszedł w łuk po zewnętrznej. Miał optymalną szybkość i pusty tor do wyprzedzenia przeciwnika. Ale czerwone sanie nagle skręciły w prawo i zawadziły przednim kołem o lewą tylną oponę niebieskich. Lidera wyścigu zarzuciło od uderzenia. Psy wyczuły zbliżające się trzaśniecie bata i zaczęły mocniej ciągnąć, żeby wyrównać tor jazdy. Jednak siła odśrodkowa działająca na lekkie sanie okazała się zbyt duża.
Niebieski pojazd jechał przez chwilę na dwóch kołach i przewrócił się. Woźnica poszybował w powietrzu jak cyrkowiec wystrzelony z armaty. Wylądował ciężko na trawie, przetoczył się kilka razy i znieruchomiał. Psy pędziły dalej, wlokąc leżące na boku sanie. W końcu zatrzymały się i zaczęły ze sobą walczyć. Obsługa zanurkowała pod żółtymi taśmami i pobiegła do zwierząt, żeby je uspokoić. Część ekipy zajęła się leżącym zawodnikiem.
Woźnica czerwonego pojazdu nie zwalniał, choć już wygrał wyścig. Minął linię mety z pełną szybkością i dopiero wtedy przyhamował. Zeskoczył w biegu z sań i chwycił harpun stojący w beczce. Nie celując, rzucił nim w tarczę łuczniczą obok toru i trafił w dziesiątkę. Potem wyszarpnął zza pasa toporek i cisnął w cel. Znów dziesiątka.