– Nie za wiele jak na morderstwo i wyrok śmierci – powiedział Cowart. – Wiesz, wydaje mi się, że dawniej dokładniej zajmowaliśmy się każdą sprawą o morderstwo…

– Teraz już nie.

– Kiedyś życie ludzkie bardziej się liczyło.

Bibliotekarka wzruszyła ramionami.

– Kiedyś gwałtowna śmierć była znacznie większą sensacją niż dzisiaj, a ty jesteś o wiele za młody, żeby mówić o dawnych czasach. Pewnie ci chodzi o lata siedemdziesiąte… – Uśmiechnęła się, a Cowart zawtórował jej śmiechem. – W każdym razie obecnie wyroki śmierci chyba już spowszedniały na Florydzie. Mamy teraz… – zawahała się odchylając głowę i przez chwilę badawczym wzrokiem wpatrując się w sufit – około dwustu osób w celach śmierci. Gubernator podpisuje co miesiąc dwa wyroki. To nie znaczy, że się je wykonuje, ale… – Spojrzała na niego i uśmiechnęła się. – Ale ty to wszystko wiesz, Matt. W ubiegłym roku napisałeś te artykuły. O tym, że jesteśmy cywilizowanym narodem, zgadza się? – Potakująco pokiwała ku niemu głową.

– Zgadza się. Pamiętam, że myślą przewodnią było: Nie powinniśmy legalizować morderstw z ramienia stanu. Trzy artykuły. W sumie ponad dwa metry kolumn drukarskich. W odpowiedzi wydrukowaliśmy ponad pięćdziesiąt listów, które, jak by to powiedzieć, zajmowały stanowisko odmienne niż moje. Wydrukowaliśmy pięćdziesiąt, ale dostaliśmy chyba z pięć kwadrylionów. Te najłagodniejsze sugerowały, że należałoby publicznie ściąć mi głowę. Te ostrzejsze były bardziej wymyślne.

Bibliotekarka uśmiechnęła się.

– Nie cieszymy się popularnością, co? Mam ci je wydrukować?

– Jakbyś mogła. Wolałbym być lubiany…

Obdarzyła go uśmiechem i odwróciła się do komputera. Znowu poruszała palcami na klawiaturze i szybka drukarka w rogu pomieszczenia zaczęła drukować artykuły, trzęsąc się i warcząc.

– Proszę. Wpadłeś na jakiś trop?

– Może – odparł Cowart. Wyjął arkusz papieru z komputera. – Facet twierdzi, że nic nie zrobił.

Młoda kobieta wybuchnęła śmiechem.

– To ciekawa historia. I jaka oryginalna. - Odwróciła się z powrotem w stronę ekranu komputera, a Cowart wrócił do swojego gabinetu.

W miarę jak Cowart czytał artykuły, wydarzenia, które wtrąciły Roberta Earla Fergusona do celi śmierci, zaczynały przybierać konkretną formę i kształty. Materiałów znalezionych w bibliotece nie było wiele, jednak wystarczająco dużo, żeby w wyobraźni Cowarta stworzył się pewien obraz. Dowiedział się, że ofiarą była jedenastoletnia dziewczynka i że jej zwłoki znaleziono ukryte w krzakach, na obrzeżach bagniska.

Z łatwością wyobraził sobie ciemne, zielono-brązowe listowie kryjące ciało. Tkwiła w nim pewna chorobliwa, sącząca się i zasysająca siła; odpowiednie miejsce na spotkanie śmierci.

Czytał dalej. Ofiara była córką członka Rady Miejskiej i po raz ostatni widziano ją, gdy wracała ze szkoły do domu… Cowart ujrzał rozłożysty parterowy budynek z wypalanej cegły, położony na odludziu, w zakurzonym, otwartym terenie. Pomalowany był w kolorze bladego różu lub służbowej zieleni; barwy, których nie są w stanie rozjaśnić nawet podekscytowane głosy dzieci cieszących się końcem szkolnych zajęć. Właśnie wtedy jedna z nauczycielek uczących w młodszych klasach widziała, jak dziewczynka wsiadała do zielonego forda z numerem rejestracyjnym z innego stanu. Po co? Z jakiego powodu miałaby wsiadać do samochodu nieznajomego człowieka? Ta myśl przyprawiła go o dreszcz i poczuł nagły przypływ obaw o bezpieczeństwo własnej córki. Szybko wmówił sobie, że Becky nie postąpiłaby w taki sposób. Gdy dziewczynka nie powróciła do domu, wszczęto alarm. Cowart był pewien, że miejscowa telewizja jeszcze tego samego dnia pokazała zdjęcia dziewczynki w wieczornych wiadomościach. Na zdjęciu miała zapewne włosy związane w kitkę, była uśmiechnięta, a na zębach nosiła aparat ortodontyczny. Rodzinne zdjęcie, zrobione z nadzieją na jasną przyszłość, a wykorzystane bez skrupułów jako dowód rozpaczy.

Ponad dobę później policjanci przeszukujący okolicę odkryli zwłoki dziecka. Wiadomości prasowe pełne były eufemizmów: „brutalny napad”, „nieludzka zbrodnia”, „zmasakrowane ciało”. Dla Cowarta brzmiały one jak dziennikarska stenotypia, która nie mogła oddać ze szczegółami prawdziwej grozy, jaką to dziecko przeżyło. Twórca artykułów uciekł się do serii bezpiecznych frazesów.

Pomyślał, że to musiała być okropna śmierć. Ludzie chcieli dowiedzieć się, co naprawdę zaszło, chociaż nie do końca, gdyż dokładna znajomość faktów również im spędziłaby sen z powiek.

Czytał dalej. Wywnioskował, że Ferguson był pierwszym i jedynym podejrzanym. Policja aresztowała go krótko po znalezieniu ciała ofiary, na podstawie podobieństwa samochodu. Przesłuchano go – brak było wzmianki, że przetrzymywano go bez możliwości skontaktowania się z prawnikiem, czy też że go bito – i przyznał się do winy. To zeznanie oraz zgodność grupy krwi i rozpoznanie samochodu wydawały się jedynymi dowodami przeciwko niemu, chociaż Cowart nie był tego zupełnie pewien. Rozprawy sądowe przyciągnęły sporo uwagi, jak dobre przedstawienie. Szczegół, który wydawał się mało znaczący lub niepewny, gdy podawano go w wiadomościach, w oczach przysięgłych mógł urosnąć do niezwykłych rozmiarów.

Ferguson miał rację co do wyroku sędziego. Cytat „… bestia, którą powinno się wyprowadzić i zastrzelić” był mocno podkreślony w artykule. Pomyślał, że tego roku sędzia prawdopodobnie startował do ponownych wyborów.

Inne materiały z biblioteki dostarczyły dodatkowych informacji; przede wszystkim, że pierwsza apelacja Fergusona, oparta na niewystarczającej ilości dowodów przeciwko niemu, została oddalona przez Pierwszy Okręgowy Sąd Apelacyjny. Można było się spodziewać takiego obrotu wydarzeń. Sprawa wciąż czekała do rozpatrzenia przez Sąd Najwyższy Florydy. Dla Cowarta było jasne, że Ferguson nie wziął się jeszcze na poważnie za sądowe przepychanki. Wciąż pozostało mu do wykorzystania wiele możliwości odwołań od wyroku.

Cowart usiadł przy biurku i próbował wyobrazić sobie, co zaszło.

Oczami wyobraźni ujrzał odludny teren głęboko w lasach Florydy. Wiedział, że była to część stanu, która nie miała nic wspólnego z powszechnym wyobrażeniem o Florydzie; z wypucowanymi, uśmiechniętymi twarzami obywateli klasy średniej, którzy masowo napływali do Orlando i do Disney World, ani z podchmielonymi piwem studentami, którzy w czasie wakacji udawali się na plaże, ani z turystami, którzy z przyczepami kempingowymi jechali na Cape Canaveral, żeby zrobić kilka zdjęć kosmodromu. Z całą pewnością taka Floryda nie miała nic wspólnego z kosmopolitycznym, wyluzowanym obrazem Miami, które uchodziło za coś w rodzaju amerykańskiej Casablanki.

Pomyślał sobie, że w Pachouli, mimo że były to lata osiemdziesiąte, jeśli gwałci się i zabija białą dziewczynkę, i do tego robi to czarny mężczyzna, do głosu dochodzi Ameryka w swoim najbardziej pierwotnym wydaniu. Ameryka, o jakiej ludzie woleliby zapomnieć.

Czy to właśnie przytrafiło się Fergusonowi? Z całą pewnością istniała taka ewentualność.

Cowart podniósł słuchawkę, żeby zadzwonić do adwokata, który zajmował się apelacją Fergusona.

Połączenie się z prawnikiem zajęło Cowartowi niemal całą resztę przedpołudnia. Gdy w końcu udało mu się je uzyskać, natychmiast uderzył go jego południowy, lukrowaty akcent.

– Panie Cowart, mówi Roy Black. Co też sprawia, że dziennikarz z Miami zainteresował się sprawami tutaj, w okręgu Escambia? – Słowo „tutaj” wymawiał „tutej”.

– Dziękuję, że pan oddzwonił, panie Black. Interesuje mnie jeden z pańskich klientów. Niejaki Robert Earl Ferguson.

Prawnik roześmiał się krótko.

– Gdy moja pracownica przekazała mi wiadomość od pana, coś mi podpowiedziało, że dzwonił pan w sprawie pana Fergusona. Czego chce się pan dowiedzieć?

– Przede wszystkim proszę mi streścić jego sprawę.

– Wszystkie akta są w tej chwili w stanowym Sądzie Najwyższym. Uważamy, że dowody przeciwko niemu nie są wystarczające do wydania wyroku. I sądzimy, że sędzia nie powinien był brać pod uwagę jego przyznania się do winy. Powinien pan je przeczytać. To chyba najlepiej sformułowany dokument tego typu, jaki kiedykolwiek widziałem. Brzmi, jakby został napisany przez samych policjantów w biurze szeryfa. A bez tego zeznania sprawa praktycznie nie istnieje. Jeśli Robert Earl nie zezna tego, co chcą, żeby zeznał, nie mają po co iść do sądu choćby na dwie minuty. Nawet do najgorszego, zaściankowego, rasistowskiego sądu na świecie.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: