– Pasuje idealnie – oświadczyła Tina, cofając się o krok i mierząc mnie fachowym okiem. – Jest doskonała. Olśniewająca.

Byłam spowita w atłasową suknię do samej ziemi. Górę dopasowano za pomocą szpilek, dekolt odsłaniał odrobinę piersi, a kloszowa spódnica miała metrowej długości tren.

– Jest cudowna – zawyrokowała matka.

– Jak będę następnym razem wychodziła za mąż, to sprawię sobie taką właśnie suknię – wyznała babka. – Albo pojadę do Vegas i wezmę ślub w jednej z tych kaplic Elvisa.

– Facetka, zrób to – doradził Księżyc.

Obróciłam się nieznacznie, by lepiej widzieć swoje odbicie w potrójnym lustrze.

– Nie sądzicie, że jest zbyt… biała?

– Ależ skąd – uspokoiła mnie Tina. – Jest kremowa. To inny kolor niż biel.

Naprawdę dobrze wyglądałam w tej sukni. Jak Scariett O'Hara przygotowująca się do wielkiego przyjęcia weselnego w Tarze. Poruszyłam się nieznacznie, jakbym chciała zatańczyć.

– Podskocz, zobaczymy, czy dasz radę odstawić włoski taniec – zaproponowała babka.

– Jest ładna, ale nie chcę sukni – powiedziałam.

– Mogę taką zamówić bez żadnych zobowiązań – oświadczyła Tina.

– Bez zobowiązań – ucieszyła się babka. – Nie możesz odmówić.

– Skoro bez zobowiązań… – dodała matka.

Potrzebowałam czekolady. Mnóstwa czekolady.

– Jezu – spojrzałam na zegarek. – Jak późno. Muszę lecieć.

– Super – ucieszył się Księżyc. – Zaczniemy teraz zwalczać przestępców?

Pomyślałem sobie, że przydałby mi się pas wielozadaniowy do mojego kostiumu. Mógłbym umieścić przy nim cały mój sprzęt.

– O jakim sprzęcie mówisz?

– Nie wiem jeszcze dokładnie, ale na przykład skarpety antygrawitacyjne, żebym mógł chodzić po ścianach budynków. I sprej, który uczyniłby mnie niewidzialnym.

– Jesteś pewien, że wszystko z tobą w porządku? Nie boli cię? Nie masz zawrotów głowy?

– Nie, czuję się świetnie. Może jestem trochę głodny.

Padał lekki deszczyk, kiedy wyszliśmy ze sklepu Tiny.

– Totalne przeżycie – zawyrokował Księżyc. – Czułem się jak pan młody.

Co do mnie, nie byłam pewna swych uczuć. Wcieliłam się na chwilę w pannę młodą i stwierdziłam, że prezentuję się całkiem nieźle. Nie chciało mi się wierzyć, że dałam się matce namówić na te przymiarkę. Co sobie myślałam? Stuknęłam się w czoło dłonią i jęknęłam.

– Super – skomentował Księżyc.

Mniejsza z tym. Przekręciłam kluczyk w stacyjce i wsunęłam kompakt do odtwarzacza. Nie chciałam myśleć o weselnym fiasku, a nie ma to jak dobry metal, by oczyścić umysł z wszelkiej głębszej myśli. Skierowałam wóz w stronę domu Księżyca i nim dotarliśmy do Roebling, oboje kiwaliśmy w najlepsze głowami.

Byliśmy tak zajęci muzyczną gestykulacją i niszczeniem naszych fryzur, że prawie przegapiłam białego cadillaca. Stał przed domem ojca Carollego, obok kościoła. Ojciec Carolli jest stary jak świat i mieszka w Burg, odkąd pamiętam. Nie było więc nic dziwnego w tym, że się przyjaźnili i że deChooch przyjechał do niego po poradę.

Pomodliłam się krótko, by DeChooch był teraz w tym domu. Mogłabym go przydybać. Kościół to co innego. Sanktuarium. Gdyby matka się dowiedziała, że naruszyłam jego spokój, miałabym przechlapane.

Podeszłam do drzwi Carollego i zapukałam. Żadnej odpowiedzi.

Księżyc przedarł się przez zarośla i zajrzał w okno.

– Nikogo nie widać, facetka.

Oboje skupiliśmy uwagę na kościele. Niech to szlag. DeChooch pewnie się spowiadał. Wybacz mi, ojcze, bo załatwiłem Lorettę Ricci.

– Dobra, spróbujmy w kościele – powiedziałam.

– Może powinienem wrócić do domu i włożyć super-kostium.

– Nie wiem, czy jest odpowiedni do kościoła.

– Nie dość elegancki?

Otworzyłam drzwi i zajrzałam do ciemnego wnętrza. W słoneczne dni kościół jarzył się światłem wpadającym przez witraże. W niepogodę wydawał się ponury i pozbawiony życia. W tej chwili ogrzewał go jedynie blask kilku świec wotywnych, które płonęły przy ołtarzu Maryi Dziewicy.

Kościół sprawiał wrażenie pustego. Z konfesjonałów nie dobiegało mamrotanie. Nikt nie modlił się w ławkach. Płonęły tylko świece i czuć było woń kadzidła.

Już miałam skierować się do wyjścia, gdy usłyszałam czyjś chichot. Dobiegał z okolic ołtarza.

– Halo! – zawołałam. – Jest tu kto?

– Tylko my, kurczaczki.

Jakby głos DeChoocha.

Ruszyliśmy ostrożnie główną nawą i zajrzeliśmy za ołtarz. DeChooch i ojciec Carolli siedzieli na podłodze, tyłem do ołtarza, racząc się butelką czerwonego wina. Druga butelka, opróżniona, leżała obok.

Księżyc obdarzył ich znakiem pokoju.

– Super.

Ojciec Carolli zrewanżował się tym samym gestem i powtórzył mantrę:

– Super.

– Czego chcecie? – spytał DeChooch. – Nie widzicie, że jestem w kościele?

– Pijesz!

– To w celach leczniczych. Mam depresję,

– Musisz udać się ze mną do sądu, żeby znów wyznaczyli kaucję – oświadczyłam.

DeChooch pociągnął zdrowo z butelki i otarł usta wierzchem dłoni.

– Jestem w kościele. Nie możesz mnie aresztować w kościele. Bóg się wkurzy. A ty spłoniesz w piekle.

– To prawda – dodał Carolli.

Księżyc uśmiechnął się.

– Ci goście są zalani w trupa,

Pogrzebałam w torebce i wyciągnęłam kajdanki.

– Rany, bransoletki – zauważył DeChooch. – Ale się boję.

Skułam mu lewą dłoń i chciałam chwycić prawą. DeChooch wyjął z kieszeni płaszcza dziewiątkę, nakazał Carollemu złapać za wolne kółko i wypalił w łańcuszek. Obaj i mężczyźni wrzasnęli, kiedy kula rozerwała łańcuch, a siła uderzenia wstrząsnęła ich chudymi ramionami.

– Hej, te kajdanki kosztowały sześćdziesiąt dolarów – powiedziałam.

DeChooch zmrużył oczy i wlepił wzrok w Księżyca.

– Znam cię?

– Jestem Księżyc, facet. Widziałeś mnie u Dougiego. – Księżyc uniósł dłoń i złączył dwa palce. – To ja i Dougie. Stanowimy jeden zespół.

– Wiedziałem, że to ty! – zawołał DeChooch. – Nienawidzę ciebie i tego twojego kumpla złodzieja. Mogłem się i domyślić, że Kruper nie odstawił tego numeru sam.

– Super – powiedział tylko Księżyc.

DeChooch zniżył broń i wycelował w Księżyca.

– Myślisz, że jesteś cwany, co? Myślisz, że możesz wykołować starego człowieka? Wyciągnąć więcej forsy… to ci chodzi po łepetynie?

Księżyc postukał się po głowie kłykciami.

– Nie ma tu złych zamiarów.

– Chcę tego, i to już – powiedział DeChooch.

– Z radością ubiję z tobą interes – oświadczył Księżyc. – A o co chodzi? O testery czy superkostium?

– Dupek – skomentował DeChooch. I oddał strzał, który był wymierzony w kolano Księżyca, ale chybił o jakieś piętnaście centymetrów. Kula wbiła się z wizgiem w posadzkę.

– Jezu! – zawołał Carolli, zakrywając sobie uszy. – Ogłuchnę od tego. Schowaj broń.

– Schowam, jak zmuszę go do gadania – oświadczył zdecydowanym tonem DeChooch. Znów opuścił spluwę, a Księżyc zaczął uciekać truchtem wzdłuż nawy.

W myślach zdobyłam się na czyn bohaterski, wytrącając broń z dłoni DeChoocha. W rzeczywistości stałam jak sparaliżowana. Niech tylko ktoś zamacha mi przed nosem spluwą, a moje ciało zamienia się w watę.

DeChooch oddał jeszcze jeden strzał, na szczęście chybiony. Pocisk wyrwał kawał gruzu z chrzcielnicy.

Carolli trzepnął DeChoocha po głowie.

– Skończ z tym!

DeChooch zatoczył się do przodu, broń wypaliła i wyrwała dziurę w obrazie przedstawiającym Ukrzyżowanie.

Otworzyliśmy z wrażenia usta. I przeżegnaliśmy się jak na zawołanie.

– Niech cię szlag – zaklął Carolli. – Postrzeliłeś Jezusa. To cię będzie kosztowało mnóstwo zdrowasiek.

– To był wypadek – tłumaczył się DeChooch. Spojrzał spod zmrużonych powiek na malowidło. – Gdzie go trafiłem?

– W kolano.

– Dzięki Bogu – odetchnął z ulgą DeChooch. – Przynajmniej nie oberwał śmiertelnie.

– Wracając do twojej wizyty w sądzie – przypomniałam – uczyniłbyś mi wielką łaskę, gdybyś zechciał udać się ze mną na policję i załatwić sprawę.

– Rany, ale jesteś upierdliwa – oświadczył DeChooch. – Ile razy mam ci powtarzać… zapomnij o tym. Cierpię na depresję. Nie zamierzam siedzieć w więzieniu. Byłaś kiedyś w więzieniu?

– Niezupełnie.

– No to uwierz mi na słowo, to nie jest miejsce dla człowieka w depresji. Mam poza tym coś do załatwienia.

Przeglądałam zawartość torebki. Powinien w niej gdzieś być rozpylacz pieprzu. I prawdopodobnie paralizator,

– Nie mówiąc już o tym, że szukają mnie pewni ludzie, którzy są znacznie groźniejsi od ciebie – dodał DeChooch. – Łatwo by mnie w więzieniu znaleźli.

– Jestem groźna!

– Panienko, jesteś amatorką – orzekł lekceważąco DeChooch.

Wyciągnęłam z torby lakier do włosów w spreju, ale nie mogłam znaleźć pojemnika z pieprzem. Brak właściwej organizacji. Powinnam pewnie schować rozpylacz i paralizator do wewnętrznej kieszonki, ale wówczas musiałabym znaleźć inne miejsce na gumę do żucia i pastylki miętowe.

– Idę – oświadczył zdecydowanie DeChooch. – Nie życzę sobie, żebyś lazła za mną, bo cię zastrzelę.

– Tylko jedno pytanie. Czego chciałeś od Księżyca?

– To sprawa między nami.

DeChooch wyszedł bocznymi drzwiami, a ja i Carolli patrzyliśmy w ślad za nim.

– Pozwoliłeś właśnie odejść mordercy – zwróciłam się do Carollego. – Siedziałeś tu i piłeś z mordercą.

– Skąd. DeChooch to żaden morderca. Znamy się od lat. Ma dobre serce.

– Próbował zastrzelić Księżyca.

– Poniosło go. Taki jest, od kiedy miał wylew.

– Miał wylew?

– Nieduży. Właściwie nic specjalnego. Ja miałem gorsze.

Jezu Chryste.

Dogoniłam Księżyca tuż przed jego domem. Podążał żwawo przed siebie, idąc i biegnąc na przemian, zerkał przy tym przez ramię. Przypominał księżycową wersję królika wiejącego przed ogarami. Nim zdążyłam zaparkować, wszedł do domu, zlokalizował niedopałek skręta i zaczął przypalać.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: