– Myślisz, że ta wołowina to coś ważnego? – spytałam.

– Jedna z tajemnic życia – odparł.

Obeszliśmy dom i zajrzeliśmy do garażu. Mały jazgotliwy piesek z sąsiedztwa opuścił swój posterunek na ganku państwa Belski i zaczął nas obskakiwać, ujadając i szarpiąc za nogawki spodni.

– Myślisz, że ktoś by zauważył, gdybym go zastrzelił? – spytał Komandos.

– Myślę, że pani Belski rzuciłaby się na ciebie z tasakiem do mięsa.

– Rozmawiałaś z panią Belski o ludziach, którzy przeszukiwali dom?

Uderzyłam się dłonią w czoło. Dlaczego o tym nie pomyślałam?

– Nie – przyznałam uczciwie.

Państwo Belski mieszkają w swoim szeregowcu od zawsze. Są teraz po sześćdziesiątce. Pracowici i twardzi Polacy. Pan Belski jest na emeryturze, pani Belski wychowała siódemkę dzieci. A teraz mają Dougiego za sąsiada. Ktoś inny wszcząłby z nim wojnę, ale oni zaakceptowali swój los i zdecydowali się na pokojowe współżycie.

Tylne drzwi ich domu otworzyły się i pani Belski wysunęła głowę na zewnątrz.

– Spotty wam dokucza?

– Nie – uspokoiłam ją. – Spotty jest w porządku.

– Denerwuje się, kiedy widzi obcych – wyjaśniła pani Belski, ruszając przez podwórze, by złapać Spotty'ego.

– Rozumiem zatem, że do domu Dougiego zaglądają jacyś obcy?

– Zawsze tam siedzą. Byliście, jak wyprawiał to przyjęcie w stylu Star Trek? – Pokiwała głową. – Koszmar.

– A ostatnio? W ciągu minionych dwóch dni?

Pani Belski podniosła psa i przytuliła go do piersi.

– Nic takiego się nie działo.

Wyjaśniłam jej, że ktoś włamał się do domu Dougiego.

– Nie! Jakie to okropne. – Obrzuciła niespokojnym wzrokiem drzwi sąsiedniego domu. – Dougie i jego przyjaciel Walter szaleją czasem trochę, ale w głębi serca to sympatyczni młodzi ludzie. Są zawsze mili dla Spotty'ego.

– Widziała pani kogoś podejrzanego, kręcącego się po domu?

– Były dwie kobiety – odparła pani Bełski. – Jedna w moim wieku. Może trochę starsza. Po sześćdziesiątce. Druga o kilka lat młodsza. Wracałam właśnie ze spaceru ze Spottym, kiedy zaparkowały pod domem Dougiego i weszły do środka. Miały klucz. Myślałam, że to krewne. Przypuszcza pani, że to były złodziejki?

– Pamięta pani samochód?

– Niezupełnie. Wszystkie samochody wydają mi się takie same.

– Czy to był biały cadillac? Czy wóz sportowy?

– Nie, żaden z takich. Zapamiętałabym białego cadillaca albo jakiś supersportowy wóz.

– Ktoś jeszcze?

– Przychodził jakiś starszy mężczyzna. Chudy. Po siedemdziesiątce. Jak teraz o tym myślę, to wydaje mi się, że może jeździł białym cadillakiem. Dougiego odwiedza mnóstwo ludzi. Nie zawsze się przyglądam. Nie zauważyłam nikogo podejrzanego, prócz tych kobiet, które miały klucz. Pamiętam je, bo jedna spojrzała na mnie i miała takie dziwne oczy. Trochę straszne. Złe i dzikie.

Podziękowałam pani Belski i dałam jej moją wizytówkę. Kiedy już siedziałam z Komandosem w samochodzie, zaczęłam myśleć o twarzy, którą Księżyc widział w oknie, kiedy został postrzelony. Nie był w stanie jej zidentyfikować czy choćby podać jakichś szczegółów… z wyjątkiem przerażających oczu. A teraz pani Belski mówiła mi o kobiecie po sześćdziesiątce o przerażających oczach. I ta kobieta, która zadzwoniła do Księżyca i oskarżyła go o posiadanie czegoś, co należało do niej. Może była to ta kobieta z kluczem? I jak go zdobyła? Dostała od Dougiego?

– Co teraz? – spytałam Komandosa.

– Teraz zaczekamy.

– Nie lubię czekać. Mam inny pomysł. Co byś powiedział, gdybym odegrała rolę przynęty? Gdybym zadzwoniła do Mary Maggie i powiedziała, że mam tę rzecz i chcę ją przehandlować za Księżyca? A potem poprosiła, żeby przekazała ją Eddiemu DeChoochowi?

– Myślisz, że Mary Maggie to kontakt?

– To strzał na ślepo.

Komandos odwiózł mnie do domu, a w pół godziny później zadzwonił Morelli.

– Czym masz być? – wrzasnął.

– Przynętą.

– Jezu.

– To dobry pomysł – powiedziałam. – Chcemy, by ludzie myśleli, że mam to, czego szukają…

– Chcemy? My?

– Komandos i ja.

– Komandos.

Ujrzałam w wyobraźni, jak Morelli zgrzyta zębami.

– Nie chcę, żebyś współdziałała z Komandosem – powiedział.

– To moja praca. Jesteśmy łowcami nagród.

– I nie chcę, żebyś wykonywała tę pracę.

– Wiesz co? Mnie też nie bawi, że jesteś gliną.

– Moja robota jest przynajmniej legalna – zauważył.

– Moja jest tak samo legalna jak twoja.

– Nie wtedy, gdy pracujesz z Komandosem – upierał się Morelli. – To wariat. I nie podoba mi się, jak na ciebie patrzy.

– A jak na mnie patrzy?

– Tak samo jak ja.

Czułam, jak zaczyna mnie męczyć hiperwentylacja. Oddychaj powoli, nakazałam sobie. Nie panikuj. Odłożyłam słuchawkę, pozbywając się Morellego, zrobiłam sobie kanapkę z masłem orzechowym i oliwkami, po czym zadzwoniłam do siostry.

– Martwi mnie ta historia z małżeństwem – wyznałam. – Jeśli ty nie wytrwałaś, to jakie ja mam szansę?

– Mężczyźni nie rozumują jak należy – powiedziała. – Robiłam wszystko, co powinnam robić, i też było źle. Jak to możliwe?

– Wciąż go kochasz?

– Nie wydaje mi się. Teraz chciałabym go walnąć w gębę.

– Dobra. Muszę kończyć – rzuciłam i odłożyłam słuchawkę.

Przejrzałam następnie książkę telefoniczną, ale nie znalazłam numeru Mary Maggie Mason. Nie zdziwiłam się specjalnie. Zadzwoniłam do Connie i poprosiłam, żeby zdobyła dla mnie ten numer. Connie miała dostęp do zastrzeżonych numerów.

– Skoro zadzwoniłaś, to mam dla ciebie szybką sprawę – poinformowała mnie. – Melvin Baylor. Nie stawił się dziś rano w sądzie.

Melvin Baylor mieszka dwie przecznice za moimi rodzicami. To nieskazitelnie miły czterdziestoletni facet, który został w trakcie ugody rozwodowej ogołocony do bielizny. Jakby tego było mało, eksmałżonka ogłosiła zaręczyny z bezrobotnym gościem z sąsiedztwa.

W zeszłym tygodniu była żona i bezrobotny wzięli ślub. Sąsiad wciąż nie ma pracy, ale jeździ teraz nowym bmw i ogląda ulubione teleturnieje na wielkim telewizorze. Melvin tymczasem zajmuje jednopokojowe mieszkanie nad warsztatem samochodowym Virgila Seliga i jeździ dziesięcioletnim chevroletem. W dniu wesela Melvin spożył tradycyjny obiad, składający się z zimnej owsianki i mleka, po czym ruszył swym pierdzącym chevroletem do baru Caseya. Będąc abstynentem, urżnął się na amen dwoma martini. Wsiadł następnie do swojego wraka i po raz pierwszy w życiu pokazał lwi pazur, rujnując przyjęcie weselne swojej byłej przez opróżnienie pęcherza na tort w obecności dwustu ludzi. Spotkało się to z głośnym aplauzem wszystkich obecnych na sali.

Matka panny młodej, która zapłaciła za trzypiętrowy tort osiemdziesiąt pięć dolarów, kazała aresztować Melvina za obnażenie się, nieprzyzwoite zachowanie, wkroczenie na prywatny teren i zniszczenie cudzej własności.

– Zaraz tam będę – powiedziałam. – Przygotuj papiery. Wezmę przy okazji numer Mason.

Chwyciłam torebkę i krzyknęłam do Reksa, że niedługo wracam. Ruszyłam korytarzem, zbiegłam ze schodów i wpadłam w holu na Joyce.

– Słyszałam od ludzi, że cały ranek jeździłaś i pytałaś o DeChoocha – powiedziała. – DeChooch jest teraz mój. Więc się wyłącz.

– Pewnie.

– I chcę dokumenty.

– Zgubiłam.

– Suka – rzuciła nienawistnie Joyce.

– Gówniara.

– Grubas.

– Paskuda.

Joyce obróciła się na pięcie i wypadła z budynku. Życzyłam jej na odchodnym liszaja.

W biurze panował spokój, kiedy tam dotarłam. Lula spała na kanapie. Connie miała już numer telefonu Mary Maggie i pozwolenie zatrzymania Melvina.

– Nikt nie odbiera u niego w domu – wyjaśniła Connie. – Zadzwonił do pracy, że jest chory. Siedzi pewnie pod łóżkiem i ma nadzieję, że to tylko zły sen.

Schowałam dokumenty do torby i zadzwoniłam z telefonu Connie do Mary Maggie.

– Jestem gotowa dobić targu z Eddiem – oświadczyłam, kiedy Mason podniosła słuchawkę. – Kłopot w tym, że nie wiem, jak się z nim skontaktować. Przyszło mi do głowy, że skoro jeździ twoim wozem, to może zechce zadzwonić… powiedzieć na przykład, że z samochodem wszystko w porządku.

– Co to za interes?

– Mam coś, czego Eddie szuka, i chcę to wymienić na Księżyca.

– Księżyca?

– Eddie zrozumie.

– Okay – powiedziała Mason. – Jak zadzwoni, to mu przekażę, ale nie ma gwarancji, że się odezwie.

– Jasne. Mówię tak na wszelki wypadek, gdyby się zgłosił.

Lula otworzyła jedno oko.

– Oho, znów małe kłamstewka?

– Jestem przynętą – wyjaśniłam.

– Bez jaj.

– Czego szuka DeChooch? – chciała wiedzieć Connie.

– Nie wiem – odparłam. – Na tym między innymi polega problem.

Ludzie zwykle wyprowadzają się z Burg, kiedy się rozwodzą. Melvin stanowił jeden z wyjątków. Myślę, że był zbyt wyczerpany i przybity, żeby szukać sobie jakiegokolwiek miejsca.

Zaparkowałam przed domem Seliga i poszłam na tyły, pod garaż. Była to rudera na dwa wozy, a nad nią wznosiła się rudera dla jednego człowieka. Wspięłam się na schody i zapukałam. Cisza. Zapukałam mocniej, przyłożyłam ucho do pokancerowanego drewna i zaczęłam nasłuchiwać. Ktoś się w środku poruszył.

– Hej, Melvin! – krzyknęłam. – Otwórz.

– Odejdź – powiedział przez drzwi. – Nie czuję się dobrze. Odejdź.

– Tu Stephanie Plum – wyjaśniłam. – Muszę z tobą pogadać.

Drzwi się otworzyły i z mieszkania wyjrzał Melvin. Włosy miał w nieładzie, oczy podkrążone.

– Miałeś pojawić się dziś rano w sądzie – przypomniałam mu.

– Nie mogłem pójść. Źle się czuję.

– Trzeba było zadzwonić do Vinniego.

– Ojej. Nie pomyślałem o tym.

Pociągnęłam nosem.

– Piłeś.

Zaczął kołysać się na piętach, a twarz ożywił mu głupawy uśmiech.

– Nie.

– Cuchniesz jak diabli.

– Wiśniówka. Ktoś mi dał na Gwiazdkę.

O rany. Nie mogłam zaprowadzić go w takim stanie do sądu.

– Posłuchaj, Melvin, musisz wytrzeźwieć.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: