Na parterze panna Roper stanęła. Idący za nią mężczyzna zatrzymał się, ale jego uwagę zwrócił nie hałas, lecz zapach. Z sutereny sączyła się cienka smużka odrażającej woni. Wciągnął głębiej powietrze i z trudem powstrzymał kaszel.

– Dobry Boże, a to co takiego?

– Och, nic ważnego, gotuje się. – Celowo starała się to zbagatelizować. – Czy pan ich słyszy?

Dopiero teraz usłyszał jakiś hałas, dość odległy i stłumiony, jakby chrobot czegoś, co przywodziło na myśl puste drewno.

Chociaż w dolatującym z sutereny zapachu nie było nic, co by przypominało kostnicę, połączenie tego wraz z odgłosem było niezwykłe. Aż drgnął, kiedy go dotknęła.

– Tędy – szepnęła – pójdziemy do salonu. Tam jest okno znajdujące się akurat nad zejściem do piwnicy. Niech się pan trzyma blisko mnie.

Bezszelestnie otworzyła drzwi salonu i znaleźli się w dużym mrocznym pokoju, słabo oświetlonym blaskiem lampy, znajdującej się w odległym końcu Apron Street.

Okno z wykuszem, zajmujące większą część frontowej ściany pokoju, było przecięte u góry wenecką żaluzją. Hałas dobiegał teraz znacznie wyraźniej i kiedy czekali bez ruchu, u dołu środkowej szyby dojrzeli błysk światła.

Campion ostrożnie ruszył poprzez archipelag mebli i spojrzał sponad ostatniej bariery – było to kilka pustych doniczek po paproci, przymocowanych drutem do żardiniery. '

Nagle za oknem ukazała się trumna. Zachwiała się w chwili, gdy ktoś ją podnosił z dołu, by wydobyć z otwartych drzwi piwnicy. Na ten widok Renee wstrzymała oddech w niemym okrzyku i w tym momencie Campion zapalił latarkę elektryczną, której dotąd, powodowany ostrożnością, nie chciał używać.

Szeroka biała smuga jak reflektor oświetliła drewniane pudło. Ponurość tego bezgłowego kształtu potęgowała jeszcze gładkość i czerń drewna, które lśniło niby pianino, szerokie, dostojne, połyskujące fornirem.

Płachta, która okrywała trumnę, opadła, i ujrzeli mosiężną tabliczkę z nawiskiem. Litery były tak wyraźne, że zdawały się krzyczeć:

Edward Bon Chretin Palinode

urodzony 4 września 1883

zmarł 2 marca 1946

W ciszy dusznego pokoju stali oboje wpatrując się w trumnę, aż wreszcie, obróciwszy się łagodnie, zniknęła im z pola widzenia, a z wąskiej przestrzeni pod nimi dobiegł ich odgłos kroków.

7. Praktyczny przedsiębiorca pogrzebowy

Twarz szeroka i różowa jak płat wędzonej szynki spojrzała na Campiona ze studni wejścia piwnicznego. W świetle latarki elektrycznej dojrzał tęgiego mężczyznę o szerokich plecach, potężnej klatce piersiowej i wydatnym brzuchu. Pod czarnym, sztywnym melonikiem widać było siwe wijące się włosy, a ciężkie podbródki spoczywały na błyszczącym kołnierzyku. Sprawiał imponujące wrażenie, jak nowy marmurowy nagrobek.

– Dobry wieczór panu. – Głos miał energiczny, pełen szacunku, ale brzmiała w nim podejrzliwość. – Mamy nadzieję, że nie przeszkadzamy?.

– Głupstwo, nic się nie stało – mruknął Campion. – Co robicie? Zabieracie towar?

W przyjaznym uśmiechu ukazały się dwa białe szerokie zęby.

– Niezupełnie, proszę pana, niezupełnie, chociaż oczywiście do pewnego stopnia. Wszystko w porządku, najpierw trzeba się zająć…

– Ziemią? -podsunął Campion.

– Nie, oproszę pana, drewnem, powiedziałbym. Czy mam przyjemność rozmawiać z panem Campionem? Nazywam się Jas Bowels, do usług o każdej porze dnia i nocy, a to mój syn, Rowley.

– Słucham, ojcze. – W kręgu światła ukazała się druga twarz. Włosy Bowelsa-juniora były czarne, a wyraz twarzy może nieco baczniejszy, ale ogólnie biorąc był jednym z najbardziej prawowitych synów swego ojca, jakich Campion miał okazję kiedykolwiek widzieć. Jeszcze trochę czasu upłynie, a ojciec i syn staną się identyczni – tego był pewien.

Zapanowała chwila pełnego skrępowania milczenia.

– Zabieram ją właśnie – zauważył Bowels-senior nieoczekiwanie. – Widzi pan, wynajmuję u panny Roper piwnicę i trzymałem ją tu jakiś miesiąc albo coś koło tego, kiedy sklep mieliśmy zapchany. A teraz tak sobie pomyślałem, w związku z dochodzeniem i w ogóle, że lepiej ją będzie zabrać do zakładu. Będzie tam efektownie wyglądać. Pan jako dżentelmen przyzwyczajony do takich rzeczy potrafi to zrozumieć.

W tym momencie Campion pomyślał sobie, że Bowels wyraża się o trumnie z wielkim, szacunkiem.

– Wygląda rzeczywiście bardzo dobrze – powiedział ostrożnie.

– Och, bo i tak jest w rzeczywistości, proszę pana – Jas mówił z wyraźną dumą. – To specjalna sztuka. Z kategorii luksusowych. Nazywamy ją z synem,,Królową Mary". Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że każdy dżentelmen, który naprawdę jest dżentelmenem, cieszyłby się, gdyby go w niej pochowano. Zupełnie jakby się na dół pojechało własnym powozem. Ja zawsze powiadam, kiedy mnie ktoś pyta o zdanie, że jak się robi coś ostatecznego, to trzeba to robić dobrze. – Przy tych słowach jego niebieskie oczy zabłysły niewinnie. – Wielka szkoda, że ludzie to tacy ignoranci. Powinni się cieszyć widząc taki piękny okaz na ulicy, ale tak nie jest. Sprawia im to przykrość, dlatego muszę ją wynieść ukradkiem, kiedy nikogo nie ma w pobliżu.

Campionowi zrobiło się zimno.

– Jednak człowiek, którego nazwisko figuruje na tabliczce, nie chciał być w niej pochowany – zauważył.

Małe oczka nie ustąpiły pod jego wzrokiem, ale twarz stała się nieco różowsza, a pełen skruchy uśmiech wykrzywił małe, brzydkie usta.

– Ach, więc widział pan. Trudno, zostałem przyłapany i muszę się przyznać do winy. Wiesz, chłopcze, pan widział naszą tabliczkę z nazwiskiem. O, z pana Campiona to szczwany lis. Z tego, co słyszałem od wujka Magersa, powinienem był się domyśleć.

Pomysł, że Lugg jest czyim wujkiem, był wystarczająco denerwujący, ale komplement i błysk pochlebstwa w oczach był jeszcze mniej miły. Campion milczał.

Przedsiębiorca pogrzebowy czekał o ułamek sekundy za długo. Wreszcie westchnął.

– Próżność – oświadczył uroczyście. – Próżność. Byłby pan zdumiony, gdyby pan wiedział, jak często słucham o tym kazań w kościele, a mimo to nic a nic mi nie pomogło. Właśnie o próżności, panie C., świadczy ta tabliczka z nazwiskiem, o próżności Jasa Bowelsa.

Campion był zaintrygowany, ale nie dał się omamić. Nic nie powiedział i położył ostrzegawczo rękę na dłoni panny Roper, która już zaczerpnęła tchu, żeby coś powiedzieć.

Jas wyraźnie posmutniał.

– Trudno, muszę panu wszystko wyznać – rzekł wreszcie. – Kiedyś w tym domu mieszkał pewien dżentelmen za którym obaj z moim chłopcem, przepadaliśmy, prawda, Rowley?

– Tak, ojcze. – W głosie młodego Bowelsa brzmiało przekonanie, ale w oczach malowała się wyraźnie ciekawość.

– Był to pan Edward Palinode – ciągnął Jas z wyraźną ulgą. – Wspaniałe nazwisko na nagrobek. Oznaczał się imponującą postawą, nawet mnie trochę przypominał. Tęgi, wie pan, szeroki w barach. Tacy zawsze pięknie wyglądają w trumnie. – Jasne oczy patrzyły na Campiona raczej w zamyśleniu niż z wyrachowaniem. – W pewien zawodowy sposób kochałem tego człowieka. Nie wiem, czy pan mnie dobrze rozumie?

– O, bardzo dobrze – mruknął Campion i od razu miał ochotę zakląć ze złości na siebie. Jego ton zdradził go, co spowodowało, że przedsiębiorca miał się teraz bardziej na baczności.

– Rzadko jeden człowiek rozumie zawodowe ambicje drugiego człowieka. To ambicja artysty – ciągnął z godnością. – Siadywałem w kuchni tej damy i nasłuchiwałem, jak padają bomby, a żeby zachować równowagę umysłową, rozmyślałem o swojej pracy. Patrzyłem na pana Edwarda Palinode i myślałem sobie: „Jeśli umrze przede mną, wyprawię mu wspaniały pogrzeb" i taki miałem zamiar.

– Ojciec naprawdę miał taki zamiar – przytwierdził nagle Rowley, jak gdyby milczenie Campiona działało mu na nerwy. – Ojciec to prawdziwy artysta w swoim fachu.

– Daj spokój, chłopcze. – Jas najwidoczniej był zadowolony z tej pochwały, ale ciągnął dalej: – Niektórzy ludzie rozumieją tego rodzaju rzeczy, inni nie. Pan zrozumie do czego zmierzam. Postąpiłem źle i do pewnego stopnia zrobiłem z siebie wariata. Cóż, czysta próżność, ot co.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: